Alexi Lubomirski - książę fotografii mody Olga Drenda
Kiedy zorientowałeś się, że fotografia mody to jest to?
Kiedy studiowałem fotografię, bardziej interesował mnie dokument, lecz w trakcie nauki dostawaliśmy coraz więcej konceptualnych zadań. Na przykład, wykładowca rzucał hasło: zmierzch - większość grupy maszerowała wtedy do domu spokojnej starości i robiła zdjęcia dłoniom ludzi u zmierzchu ich życia. Ja za to odkryłem, że bardziej interesuje mnie opowiadanie historii, wymyślanie. Angażowałem więc najciekawiej wyglądających znajomych z mojej szkoły, przebierałem ich w buty mojego ojca albo mojej dziewczyny, zabierałem ich na plażę i kazałem udawać, że uciekają przed potworami.
Na koniec usłyszałem od wykładowcy, że co prawda nie dostanę najlepszej oceny, bo nie do końca zrozumiałem zadanie, jednak za to mam zadatki na fotografa mody. Zacząłem wtedy urządzać sesje z moim młodszym rodzeństwem. Układałem ich na drodze albo kazałem biec przez pole z wrzaskiem.
Zaczynałeś jako asystent Mario Testino. Jak udało Ci się do niego dotrzeć?
Kiedy byłem na studiach, mieliśmy gościnne zajęcia z fotografem, który nastawiał nas bardzo negatywnie. Mówił: jest was tu czterdziestka i może kilku uda się zostać zawodowcami, każda gazeta z tej listy - tu wymachiwał listą adresów redakcji - was odrzuci! Kiedy wyszedł na chwilę do łazienki, skorzystałem z okazji i skserowałem tę listę.
Przez trzy kolejne tygodnie nie chodziłem na zajęcia, tylko pracowałem w barze, czasem na podwójną czy potrójną zmianę, żeby szybko zarobić na dwutygodniowy pobyt w Londynie. Przygotowałem odbitki zdjęć, które robiłem na zajęciach w małym formacie, żeby zmieściły mi się w kieszeni, i z tym malutkim portfolio odwiedzałem kolejne redakcje, agencje, atelier różnych fotografów. Pytałem, czy mogę zająć im dwie minuty.
Na 80 miejsc, tylko w dwóch wpuścili mnie do środka. Pierwszy był Tim Walker, który był dla mnie bardzo miły, zrobił mi kawę i opowiedział, jak sam zaczynał. Po dwóch tygodniach chodzenia po Londynie i ciągłego słuchania "nie", byłem prawie kompletnie zrezygnowany, chciałem wsiąść w pociąg i wrócić do mamy, ale stwierdziłem, że odwiedzę kogoś jeszcze. Pojechałem do znanej agentki Camilli Lowther, która popatrzyła na moje zdjęcia. Chyba ją rozbawiły. Zapytała, czy chcę być od razu fotografem, czy asystentem, bo Mario Testino akurat kogoś szuka.
I zgodził się od razu?
Mario jest z Peru, tak jak moja mama. Zadzwoniłem do niej przed wizytą, zareagowała niesamowitym entuzjazmem, opowiadała o nim jak o jakimś bóstwie i dodała, że kiedyś spotykała się z jego kuzynem. Kiedy przyszedłem do jego studia, zatkało mnie, więc wystękałem: "Pan Mario Testino - moja mama chodziła z pana kuzynem!". Zaprosił mnie na rozmowę i tak zostałem jego asystentem.
Czy był trudnym szefem?
Pracowaliśmy bardzo ciężko, ale to było niesamowite. To jedno z tych doświadczeń, w które po prostu wpadasz całym sobą. Pracowałem z nim przez cztery lata, praktycznie bez wolnych weekendów - mieliśmy tylko trochę wolnego w sierpniu i na Boże Narodzenie - więc rzadko kiedy miałem czas zobaczyć się z rodziną.
Nawet kiedy zdarzał się wolny weekend i wszyscy asystenci stwierdzali, że muszą teraz przespać całą dobę, bywało, że Mario pytał nagle: "nie chciałbyś pojechać ze mną do Sztokholmu/Paryża/Miami?". Myślałem wtedy, że taka szansa się nie powtórzy, więc jechałem. Poświęciłem mu cztery lata z życia, lecz to była rewelacyjna szkoła.
A co było najważniejszą lekcją?
Pamiętam, że nikt nie chciał trzymać lampy - trzeba stać w miejscu, Mario przewijał film, podnosiło się lampę i tak cały dzień. Inni asystenci woleli gdzieś chodzić, żartować sobie razem. A ja tam stałem. Mario powiedział mi kiedyś: "jesteś najbardziej pojętnym asystentem, jakiego znam. Wszyscy chcą palić i plotkować, a ty siedzisz sobie z Mario Testino, przyglądasz się, jak pracuje, i się uczysz". Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że bycie "muchą na ścianie" to bardzo przydatne doświadczenie. Nie nauczyłem się może rewelacyjnie operować światłem, za to dowiedziałem się dużo o pracy z ludźmi, o tym, jak pracować z modelami i modelkami.
Skoro o tym mówimy - czy wolisz pracę zespołową ze stylistami, modelkami itp., czy jesteś raczej solistą i władcą absolutnym?
Staram się umożliwić każdemu jak największą kontrolę nad jego dziedziną, czy to oświetlenie, czy makijaż. Jestem zdania, że robienie zbyt wielu rzeczy samemu to niepotrzebne napinanie muskułów. Moje zadanie to robienie zdjęć, nie stylizacja włosów - ale wiem, że mogę zaufać stylistom, ich umiejętnościom. Uważam, że to bardzo ważne. Zaufanie sprawia, że wszystko działa. Zbyt wielu fotografów chce wszystko kontrolować, pociągać za wszystkie sznurki.
Niedawno podsumowywałeś swoją dotychczasową pracę w fotografii mody albumem Decade. Jak myślisz, czy dużo się zmieniło od czasu, kiedy zaczynałeś?
Cała branża zmieniła się radykalnie. Mówię o ostatnich piętnastu latach. Zacząłem pracę u Mario Testino w roku 2000 - od tego czasu budżety znacznie zmalały. Piętnaście lat temu, można było pozwolić sobie na tygodniowy wyjazd do Rio, żeby pracować nad 16-stronicową sesją. Teraz leci się na dwa dni, żeby zrobić dwie sesje, i wraca się w pośpiechu. Fotografia cyfrowa oczywiście wszystko znacznie przyspieszyła - można wysyłać zdjęcia do redakcji jeszcze tego samego dnia, po wcześniejszej edycji, nawet na planie. W epoce analogowej, z całego dnia zostawały niekiedy cztery zdjęcia, może pięć, a bywało, że po wywołaniu okazywało się, że coś nie działa - makijaż albo fryzura - i trzeba było zaczynać od nowa.
Czy to ułatwia pracę, czy tylko zwiększa presję?
Presja jest większa, ale w pewien sposób jest mi także łatwiej, bo mam mniej czasu na zastanawianie się. Najlepiej pracuję wtedy, kiedy mam mało czasu - nie kombinuję, co mógłbym jeszcze dopracować, nie tracę czasu na wątpliwości, tylko polegam na swoim instynkcie. I niekiedy okazuje się, że to najlepsze wyjście.
Myślisz, że przez szybsze tempo i mniejsze budżety, pewnie też przez większą konkurencję, jest trudniej przetrwać w tym zawodzie?
Jest inaczej, nie wiem, czy trudniej. Pewnie gdybym zaczynał w latach 70., byłoby mi trudniej, choć przecież Patrick Demarchelier fotografuje już od trzydziestu lat i cały czas ewoluuje. Wszystko zmienia się stopniowo, to nie jest tak, że nagle z dnia na dzień obudziliśmy się w innej rzeczywistości.
Niektórzy fotografowie narzekają, że teraz wymaga się od nich więcej kompromisów, a podobno fotograf kiedyś był postrzegany niemal jak czarodziej...
Myślę, że element magii wciąż jest tu obecny: ludzie wciąż ufają fotografom. Jednak pamiętam, że jeszcze kiedy rejestrowano na filmie, ludzie często domagali się polaroidów z najlepszymi ujęciami. Chyba sytuacja nie zmieniła się aż tak bardzo.
A fotografia mobilna? Wiem, że jej nie unikasz.
Tak, ciągle jestem na Twitterze, a na Instagramie chyba jeszcze częściej. To dla mnie interesujące narzędzie, bo robię mnóstwo zdjęć, które nie mają nic wspólnego z moją pracą. Zastanawiam się czasem, co z nimi wszystkimi zrobię, może wydam w książce na moje setne urodziny. Na razie traktuję to jako wirtualną galerię, w której można podglądać ewolucję fotografii. Poza tym, dzisiaj wszyscy jesteśmy fotografami w tym sensie, że każdy ma aparat w telefonie; myślę, że to element tej ewolucji, który musimy zaakceptować. Pewnie sto lat temu zawodowi fotografowie też narzekali na tych, którzy kupili sobie małe Kodaki i twierdzili, że to nie są "prawdziwi fotografowie". Ale wiele z tych nieprofesjonalnych zdjęć, które ludzie robili swoim rodzinom, włącznie z błędami, które się na nich znajdowały, zainspirowało potem dalszy rozwój fotografii artystycznej.
A przecież Twoje prace to zwykle wielkie przedsięwzięcia - scenografie jak do filmu, dopracowane kostiumy, makijaże. To nie jest coś, co można zrobić od ręki.
Instagram to chyba dla mnie narzędzie do researchu, mój szkicownik. Na przykład - zauważam światło padające na jakiś budynek czy odbijające się w śniegu w ciekawy sposób. Potem mogę wykorzystać je w swoich pomysłach.
A jeśli chodzi o Ciebie - jak podsumowałbyś swój dotychczasowy rozwój?
Po dekadzie w branży, wróciłem do swoich starszych prac i zdałem sobie sprawę z tego, ile miałem szczęścia, bo udało mi się uniknąć zamknięcia w jednej kategorii i zrobiłem sporo różnorodnych rzeczy na przestrzeni tych dziesięciu lat. Z drugiej strony, przy okazji takich podsumowań, zaczyna się dostrzegać pewne wzory. Alex Gonzalez, dyrektor artystyczny, z którym współpracowałem, stwierdził, że to, co powraca u mnie najczęściej, to szyk i elegancja. Faktycznie - zauważyłem, że po pewnym okresie naśladowania innych, podążania za modą, eksperymentowania, odkryłem styl, w którym czuję się najlepiej. Być może to przychodzi z wiekiem. Odkryłem, że najlepiej wychodzi mi fotografowanie pewnych siebie, szczęśliwych, silnych kobiet. Inspiracją zawsze była dla mnie mama, bardzo elegancka. Nasz dom zawsze był pełen magazynów o modzie, nasiąkałem tym od dziecka. To był przełom lat 80. i 90., kiedy w modzie rządziły superkobiety, jeszcze przed epoką "heroin chic".
A potem fotografowałeś swoje idolki, Christy, Cindy, Claudię...
To było fantastyczne. Starałem się zachować spokój, ale kiedyś, gdy pracowałem przy kampanii dla H&M z Christy Turlington, miałem zrobić jej portret i po prostu zmieniłem się w czternastolatka, który wytapetował sobie ścianę zdjęciami supermodelek (śmiech). Byłem tak zdenerwowany, że zapomniałem języka w gębie.
Pracujesz często z gwiazdami. Jak wygląda dynamika współpracy na planie? Czy celebryci pozwalają Ci reżyserować swoją historię, czy upierają się przy własnych pomysłach i wymaganiach?
Zawsze byłem pod wrażeniem spokojnych, prostych portretów Arnolda Newmana - w niesamowicie błyskotliwy sposób potrafił znajdować i ukazać "klucz do człowieka". Sam staram się to robić. Kiedy pracuję z gwiazdą, spędzam najpierw trochę czasu na rozmowie, żeby rozgryźć, jakie podejście będzie najlepsze. Często to spore wyzwanie - szczególnie aktorzy i aktorki są przywiązani do swojego wypracowanego wizerunku. Chcą, aby uwieczniać postać, którą stworzyli na użytek publiczny, a nie ich samych. Mają sporo kompleksów na punkcie własnego wyglądu. Modelkę czy modela można poprosić o cokolwiek - z aktorami trzeba ostrożnie. Staram się mieć zapas pomysłów w zanadrzu, objaśnić historię i nastrój. Po ich reakcjach szybko można rozpoznać, czy pomysł podoba się, czy trzeba go zmodyfikować. Zwykle pomaga, kiedy wymyślam jakąś postać, za którą mogą się schować, wcielić w kogoś innego, jak w filmach.
Możesz zdradzić, z kim pracowało Ci się najlepiej, a kto był trudnym "materiałem"?
Wolę pozytywne podejście do spraw, więc powiem Ci, kto był najlepszy (śmiech). Kiedy pracowałem z Lupitą Nyong’o, nie musiałem się nawet specjalnie wysilać, portretowanie jej po prostu przychodzi samo. Nie tylko wygląda pięknie, ma też piękną osobowość, która po prostu promienieje na zewnątrz, lśni. Są ludzie, którzy nie mają klasycznej urody, lecz ich piękno ujawnia się przy uśmiechu. Lupita ma jedno i drugie. Kate Winslet również jest niesamowita. Doskonale wie, że nie jest nastoletnią modelką, tylko kobietą świadomą swojego piękna, świetnie znającą swoje ciało i jego możliwości. Przy jednej z sesji, wymyśliłem na poczekaniu historię: "jesteś w mieszkaniu w Paryżu, masz romans, czekasz na swojego kochanka - słyszysz właśnie, jak już wchodzi po schodach". Wziąłem aparat i stała się niesamowita rzecz - spojrzenie, ruch ręki, uniesiona stopa, pozycja ciała - wszystko to zbudowało napięcie, które sprawiło, że samo jej ciało opowiadało historię.
Starasz się, żeby człowiek, który chowa się za wizerunkiem, wychynął na chwilkę na powierzchnię?
Tak, choć czasem to bardzo trudne. Spodziewam się, że praca z kimś będzie rewelacyjna, a tymczasem staje przede mną kompletna kłoda. Muszę szczegółowo wymyślać otoczenie, scenariusz, naśladować dźwięk kamery filmowej, po prostu robię z siebie małpę cyrkową. Jeśli mimo to pomysł na opowieść się nie sprawdza, próbuję żartować, pytać o proste rzeczy, powiedzmy o dzieci, albo wywołać zaskoczenie. Jest taka anegdota o Richardzie Avedonie - miał portretować księcia i księżną Windsoru, którzy - oczywiście - podczas pozowania byli całkowicie po dworsku sztywni. Avedon dowiedział się skądś, że oboje kochali psy, więc rzucił na powitanie: "przepraszam za spóźnienie, ale kiedy jechałem do pracy, przypadkiem potrąciłem psa!". Kiedy udało im się wywołać na ich twarzy emocje, szybko zrobił zdjęcie.
Skąd bierzesz pomysły? Masz jakąś bazę, zapas notatek?
To zależy, dla jakiego magazynu pracuję. W Ameryce trzeba myśleć w kategoriach komercyjnych - co spodoba się czytelniczkom w Nowym Jorku, co w Los Angeles, a co w Kentucky. We Francji mogę pozwolić sobie na więcej. Najtrudniej jest wymyślić coś oryginalnego, przedstawienie modelki czy aktorki w sposób, w jaki jej jeszcze nie widziano, przy czym niekoniecznie w różowej peruce na śniegu (śmiech). Research to jedna z najlepszych rzeczy w mojej pracy - mogę pobuszować w księgarniach, starych czasopismach, w sieci. Często tak spędzam wolny czas, po prostu szukam zdjęć czy obrazów, które mi się podobają. Od początku mojej pracy, zebrałem ich już jakieś 40 tysięcy. To bardzo mi pomaga - potem, kiedy mam sesję na przykład z Kate Winslet w Miami, a do dyspozycji mamy cztery godziny, mogę szybko opracować jakiś pomysł na zdjęcia w studio albo w plenerze. Aczkolwiek, osoba fotografowana i zleceniodawca będą mieć ostatnie słowo.
Wspominałeś, że starasz się być jak reżyser na planie. Myślałeś o nakręceniu filmu?
Raczej nie, za bardzo cenię sobie równowagę w życiu. Chodzi o balans między aktywnością zawodową a czasem dla rodziny i własnymi sprawami. Moi synowie są jeszcze bardzo mali, właśnie teraz chcę poświęcać im jak najwięcej czasu, zaś film pochłania go mnóstwo. Praca fotografa na razie pozwala mi wszystko ze sobą pogodzić.
Niedawno wydałeś książkę, którą napisałeś dla swoich synów. Będziesz ich próbował zainteresować fotografią?
Istotnie, jednak będę cieszył się z czegokolwiek, co robią, jeżeli tylko będą szczęśliwi. Z punktu widzenia ojca, chciałbym, żeby towarzyszyli mi w pracy - nie dlatego, żeby zainteresowali się tą dziedziną, lecz że będziemy mogli spędzać więcej czasu razem. Sam dostałem pierwszy aparat od swojego ojczyma i od kiedy pamiętam, fotografia zawsze jakoś mi towarzyszyła.
Skoro mówimy o rodzinie - masz rodzinne powiązania z Polską. Czy pracowałeś kiedyś z polskimi projektantami, albo kojarzysz fotografów stąd?
Najczęściej współpracuję z polskimi modelkami i to od nich dowiaduję się wszystkiego. W Polsce ostatni raz byłem w 2009 r., kiedy brałem ślub, to było w Nowym Wiśniczu niedaleko Krakowa. Polskie krajobrazy i ludzie są bardzo fotogeniczni.
Pierwsze podsumowanie już za Tobą. W jakim kierunku chciałbyś teraz iść?
Wciąż się rozwijam, aczkolwiek zauważyłem, że najbardziej lubię uwieczniać szczęście. Wielu fotografom nie odpowiada taki temat - wolą, kiedy w fotografii mody jest więcej kontrowersji, ostrzejszych tematów. Może boją się kiczowatości. Wiem, że między szczęściem a kiczem jest cienka linia, ale przecież piękne, silne kobiety z lat 90. emanowały szczęściem, a były jak najdalsze od tandety.
To pewnie dlatego, że teraz sam jesteś szczęśliwym człowiekiem?
Tak, jestem szczęśliwy i kiczowaty (śmiech).