Kacper Kowalski - "Portret na do widzenia" Joanna Kinowska
PROfil |
Kacper Kowalski Książkę OVER można zamówić za pośrednictwem strony: www.overkacperkowalski.pl |
Co widać z góry?
To zależy, co się chce zobaczyć. Zacząłem latać w czasach fotografii analogowej. Polska wyszła z komuny, lotnictwo ultralekkie raczkowało, ledwo co zniesiono zakaz fotografowania z powietrza. Wszyscy byli bardzo ciekawi, jak nasz kraj wygląda z góry. A ja to wiedziałem i łatwiej niż o tym opowiedzieć, było mi to pokazać,. Na samym początku fotografowałem perspektywicznie, żeby oddać uczucie jak to jest, jak się lata na paralotni, w związku z czym na moich zdjęciach byli widoczni inni paralotniarze. Krajobraz z górami i horyzontem z plażą albo z miastem w takim bezpośrednim widoku prosto do przodu. Później zacząłem się zachwycać tym, co z jednej strony robią ludzie na ziemi, z drugiej strony - tym jak wyglądają obiekty, których wcześniej nie mogłem zobaczyć. Gdy już sam nasyciłem się tymi widokami, zacząłem fotografować piękno przyrody w różnych porach roku. Potem miasto, które mnie szalenie ciekawiło. Mogłem zobaczyć wszystkie fragmenty, które są ukryte, gdy patrzy się z powierzchni ziemi. Jeszcze później zacząłem bawić się w zgadywanki: na co ja tak naprawdę patrzę? Dlaczego coś, czego nie rozpoznaję, tak mnie fascynuje i dlaczego jakiś kształt zmienia się w trakcie mojego lotu. Dlaczego ta nowa forma sprawia, że muszę ją sfotografować, bo inaczej będę czuł, że nie wywiązuję się z mojej roli. Bo fotografia stała się usprawiedliwieniem dla mojej bardzo egoistycznej pasji, jaką jest latanie.
Czy właściwie chodzi o latanie czy o fotografowanie?
Chodzi o latanie. W momencie, w którym ktoś zarazi się lataniem, zaczyna szukać dla siebie uzasadnienia. Najpierw zacząłem się ścigać na paralotniach, pojechałem na lokalne zawody, potem na mistrzostwa Polski, potem zacząłem startować w cyklu zawodów o puchar świata w lataniu przelotowym. Później próbowałem być instruktorem po to, żeby móc połączyć pasję do latania z życiem zawodowym. Różni piloci różnie szukali: W liniach pasażerskich, by latać dużymi samolotami, albo w lotnictwie wojskowym czy ratowniczym, ktoś zostaje instruktorem, ktoś konstruuje i oblatuje prototypy nowych maszyn, ale w dalszym ciągu spoiwem jest latanie. U mnie tym spoiwem była fotografia. Pracując w zawodzie architekta zacząłem dorabiać biorąc zlecenia na wykonywanie fotografii dla innych architektów.
Wydałeś swoją drugą książkę. Obie są białe, zawierają zdjęcia z góry, ale są kompletnie inne. „OVER” to naturalna ewolucja czy raczej rewolucja?
„Efekty uboczne” kończyły etap, kiedy przyglądałem się ludziom jako gatunkowi, który zmienia świat. Potem pojawiło się naturalne pytanie: a co będzie po tym jak ludzie znikną już z powierzchni Ziemi i co po nich zostanie? Co za tysiąc lat zostanie z tego jak dziś zmieniamy Warszawę albo infrastrukturyzujemy Polskę? Z drugiej strony to była pewnego rodzaju rewolucja. Miałem klientów, którzy wciąż zamawiali u mnie zdjęcia, a magazyny je publikowały. Leciałem siłą rozpędu na paralotni, ale okazało się, że – technologicznie - świat najpierw mnie dogonił, a potem zupełnie przegonił. Drony zaczęły pojawiać się wszędzie. Człowiek przestał być potrzebny w powietrzu i ja już też nie muszę nigdzie lecieć po to, żeby zrobić jakieś zdjęcia. Nie muszę wstawać o świcie, pędzić na lotnisko, zgłaszać planu lotu, lecieć fotografować triathlon, wracać na lotnisko, wracać do domu, zgrywać zdjęć i po południu je gdzieś wysyłać, bo ktoś, kto posługiwał się dronem był w stanie na bieżąco robić to online - i to jest nieprawdopodobne! Z pewnej perspektywy to było dla mnie wyzwalające, bo oto mogłem się wyspać w sobotni poranek, nie musiałem robić czegoś, co już ktoś za mnie zrobił, więc spadło ze mnie wewnętrzne poczucie obowiązku. Sytuacja się zmieniła, a mnie nadal ciągnęło w powietrze.
Tłok się zrobił?
Zastanawiałem się, gdzie mam polecieć, żeby być samemu w powietrzu, gdzie mogę jeszcze doświadczyć czegoś, czego wcześniej nie doświadczałem, gdzie nikogo nie spotkam i czy mogę jeszcze przekazać coś, czego ludzie nie znają? I poleciałem na paralotni w takich warunkach, w których jeszcze nikt nie latał i zacząłem się zastanawiać: „co ja tu robię?! 150 metrów nad ziemią z jakąś warczącą kosiarką na plecach, przyczepioną cieniutkimi linkami do kawałka szmaty nad głową, nie za bardzo widząc ziemię.” Byłem w miejscu, którego tak naprawdę nie ma. Oszalał mi błędnik, nie wiedziałem do końca czy się boję, czy ekscytuję, czy lecę do przodu, czy już spadam. Usiłowałem nazwać te wszystkie emocje, ale zobaczyłem bardzo szybko, że znowu znalazłem dla siebie kolejną wymówkę: widzę Ziemię tak, jakbym był kosmitą, który przyleciał tu po raz pierwszy i zobaczył jakieś prekolumbijskie ślady naskalne i szukam cywilizacji, która za tym stoi. Nikogo nie widziałem, bo wszystko było przykryte jakimś pyłem. To był śnieg, kilka centymetrów śnieżnego puchu, który zatarł kompletnie bieżącą obecność ludzi. W ogóle się nie zastanawiałem nad tym, co fotografuję, ani trochę. Tylko leciałem, z mgły wyłaniały mi się formy i fotografowałem je po to, żeby je zebrać tak jak motyle do siatki, a dopiero potem zastanowić się nad tym, co tak naprawdę w tym szaleńczym pędzie złapałem.
Techniczna dygresja. Pamiętam, że w „Efektach ubocznych” zawsze latałeś na tej samej wysokości i dzięki temu to były tak samo wyglądające rzeczy. Teraz też miałeś stały pułap?
Tak, 150 metrów. Z dwóch przyczyn. Pierwsza przyczyna jest bardzo prozaiczna. Jeśli na tej wysokości zgaśnie mi silnik, to bez problemu znajdę jakiś dach, drzewo, drogę albo cokolwiek, gdzie wyląduję. Z drugiej strony jest to widok z okolic jakiegoś 40-50 piętra. To na tyle wysoko, że człowiek i jego działalność są widziane w kontekście, ale na tyle nisko, że nie są to jeszcze zdjęcia z satelity czy z samolotu. Taka skala architektoniczna, w której się projektuje i której byłem wyuczony od zawsze. Stosując taką skalę równo na wszystkich innych fotografiach, ułatwiam odczytywanie treści.
Bardzo dużo jeździłeś i latałeś. Masz tak, że jedziesz gdzieś i myślisz „dobra, widzę miasto i to jak ono wygląda, ale muszę jeszcze obejrzeć je z góry”?
Wiem jak ono wygląda z góry, w związku z tym nie muszę lecieć, żeby je odczuć. Jak byłem w Dubaju bardzo chciałem polatać i zobaczyć pustynię z lotu ptaka. Ale też wolałbym lecąc zajrzeć miastu pod pachę. Zobaczyć, co się dzieje w tych schowanych częściach, o których się nie chce mówić, których nie chce się widzieć. Jest wielu fotografów, którzy jeżdżą w spektakularne miejsca, żeby z ich urodą zrobić spektakularne zdjęcia. Moja droga jest inna, spektakularny jest świat sam w sobie, tylko trzeba go pokazać i dlatego tak konsekwentnie przez 20 lat latałem wokół swojego własnego domu. Nalatałem się zresztą dosyć dużo po świecie przy okazji latania sportowego. Byłem w Indiach, latałem nad domem Dalajlamy ze stadem sępów płowych, w Australii nad bezkresnymi buszami, śladami Don Kichota nieopodal hiszpańskiej Salamanki, Portugalii, Turcji, Mongolii, Chinach... W trakcie tych lotów obserwowałem krajobraz, tak jak na początku swojej kariery z lataniem, czyli w widoku perspektywicznym.
Muszę ci zadać znowu pytanie-dygresję. Pytanie, które chyba na każdym spotkaniu z tobą pada. Czy robisz zdjęcia z ziemi?
Robię zdjęcia z ziemi wyłącznie w sytuacjach rodzinnych. Ale nie za często. Związanie fotografii z lataniem ma też u mnie dodatkową cechę. Czasami jak lecę na paralotni i - na przykład - aparat się rozwali albo wyłączy, nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić tam na górze. Najczęściej zawracam i ląduję. Chyba, że lecę z kimś po to, żeby mu pokazać jak to jest, jak się leci, wtedy staram się nie brać aparatu, bo wówczas odczuwałbym dyskomfort i nie wiedział na czym mam się skupić. Robię selfiki, po to, żeby był ślad. Wolę też samemu zrobić zdjęcia, niż powierzyć to zadanie pasażerowi, który skupi się na zdjęciach i przegapi lot. Zazwyczaj nie mam aparatu kiedy latam sportowo, (swobodnie i bez silnika)
Co dla ciebie znaczy tytułowe „OVER”?
Podejrzewam, że to się okaże wkrótce. „OVER” jest wieloznaczne. Może to być mój komunikat: „OVER” – czekam na odpowiedź; czyli określenie z żargonu lotniczego i radiokomunikacji. „OVER” oznacza też „ponad”, „spojrzenie z góry”. To również „koniec” i na pewno w tej chwili oznacza dla mnie koniec wykonywania takiej fotografii jaką uprawiałem przez ostatnie lata. Jest też refleksją na temat przemijania, samotności, umierania, obsesji, ale też radości, harmonii czy tego, co zostaje po ludziach, co mogłoby zostać po mnie, gdybym z takiego lotu nie wrócił na ziemię...
To się chyba nazywa: sport ekstremalny?
Przez całe życie uważałem, że ekstremalny nie jest sport tylko sposób wykonywania czegoś. Można chodzić ekstremalnie tak jak Robert Korzeniowski, który chodzi na dystansie 50 km. A można chodzić normalnie. I tak samo z lataniem: można latać ekstremalnie startując w zawodach, robiąc akrobacje, a można też latać nieekstremalnie i wydawało mi się, że ja to robię. Oczywiście były wypadki śmiertelne, ale one były jakoś dalej i większość pilotów je wypiera. A potem mój przyjaciel Jumbo rozbił się na paralotni, złamał miednicę w 14 miejscach, zapadł na miesiąc w śpiączkę. Widziałem, jak wychodzi z tego nie tylko on, ale jego rodzina, jak wszyscy się z tym mierzą. Nastał taki moment refleksji, że może to ja jestem następny? Nie dlatego, że chcę, tylko dlatego, że taka jest statystyka. Musiałem się zmierzyć ze sobą i pozadawać sobie trudne pytania. Opowiedzieć o tym, jak to jest z tym moim lataniem, z tą misją i wszystkimi emocjami. Fotografia jest tutaj kolejnym pretekstem do rozmowy i dyskusji o tym, co jest ważne tu i teraz. Bo dla mnie doświadczenie „tu i teraz” odbywało się w momencie, gdy byłem w powietrzu, tak było przez lata. Będąc na ziemi tęskniłem do tego, co było wcześniej albo czekałem na to, co nadejdzie przy kolejnym lataniu. „OVER” to jest bardzo osobista i subiektywna opowieść o tym, jak to jest spędzić 20 lat życia z głową w chmurach i jak się wraca na ziemię.
Wszystko to, z czym się tam zmierzałeś, z tą niepewnością, w tej mgle, „co ja tam robię?”, w tym miejscu, jest ta pustka, idealnie się przekłada w tę formę ze śniegiem. Nie wiem na co patrzę, ale czuję bardzo silny niepokój patrząc na te zdjęcia.
Ale tamten moment kiedy latałem do „OVER” to był moment, w którym te wszystkie procesy i emocje były nienazwane, nieuświadomione i nawarstwione. To było trochę, jak w transie, czy w półśnie. Do końca tego nie pamiętam i to jest niewyraźny okres z mojego życia. To jest trochę jak pożegnanie ze światem, który był tylko mój, taki portret na do widzenia. Zainteresowanie budzą we mnie te momenty, w których mnie nie ma, ale jak w nich jestem, to zastanawiam się „cholera, ale po co?!”, skoro na przykład mogę wysłać drona z ziemi. Ale jednak przez ekran nie doświadczę i nie poczuję, i nie zobaczę tego wszystkiego, i tu jest ta niezwykła, hipnotyczna potrzeba doświadczenia przestrzeni będąc w ruchu.
Musi być wiatr w oczy?
Kiedy sunę do przodu, siedzę w uprzęży jak na fotelu, krajobraz nieustannie się zmienia, kątem oka obserwuję ziemię i na niej jakieś miejsca i fragmenty. Nie widzę horyzontu, bo go nie ma, bo zlewa się razem z niebem, które jest białe, ziemia też jest biała, za mną nie ma nic, przede mną nie ma nic. Świat się kurczy tylko do tych struktur, które odcinają się od bieli. Czym jest ten mój świat i co tam tak naprawdę widzę, że decyduję się na to, żeby z tego bezkresu wyciąć właśnie ten fragment, a nie inny? I dlaczego zaczynają mnie ciekawić takie rzeczy, które wcześniej w ogóle były niedostrzegalne? Nie wiem, odkrycie odpowiedzi na to pytanie jest jeszcze przede mną.
Co dalej, myślisz o jakichś nowych projektach?
Z jednej strony rozwijam projekt konceptualny o polskich plażach - „Powidoki”. Z drugiej strony opracowuję to wszystko, co już mam, a z trzeciej strony bardzo czekam na to, aż spadnie w końcu śnieg, po to, żeby polecieć i zobaczyć, co tym razem przykuje moją uwagę. Ale też bardzo cieszę się tym zwolnieniem. Ostatnie 10 lat było niezwykle intensywnym i szalonym czasem, w którym niemal przegapiłem dorastanie własnych dzieci. To są efekty uboczne sukcesu i pasji, konsekwentnej i ciężkiej pracy. A teraz wiem, że ja wcale nie muszę latać i nie muszę już fotografować z góry. Mogę. I bardzo mi jest z tym dobrze.
10 lat rzeczywiście intensywnych sukcesów, a co było twoim największym sukcesem?
Sukcesem na pewno było to, że byłem w stanie sięgać poza zasięg własnych ramion czy horyzont, po to, żeby zobaczyć, co tam dalej się dzieje i kryje. Sukcesem jest też to, żeby zrozumieć błędy i się z nich wycofać. Dostrzegłem koszty tego sposobu na życie, które ponoszę ja i moja rodzina. Moim największym sukcesem jest być może fakt, że byłem w stanie się zatrzymać, wziąć głęboki oddech i zastanowić się nad tym, co ja robię, co jest ważne „tu i teraz”, po co to robię i dla kogo. To jest bardzo ważna refleksja i ona jest uniwersalna dla każdego, kto zapędził się w kozi róg. Myślę, że o tym jest tak naprawdę książka „OVER”.
To również może przyzwyczajenie z lotnictwa: jeśli ktoś przeżywa trudne chwile i zrobi błąd, albo dojdzie do jakiejś ważnej konkluzji, to jego obowiązkiem jest powiedzieć o tym głośno, opowiedzieć o przyczynach jakiejś sytuacji, która go spotkała. To może po prostu uratować komuś życie, albo pokazać kontekst tym, którzy pozostają na ziemi. To wszystko co mnie spotkało, to było wielkie uzależnienie od emocji, adrenaliny i pracy. To też może spotkać ludzi we wszystkich innych dziedzinach, gdy goniąc coś, co jest za horyzontem, przegapiają to, co jest na miejscu.