Filip Springer - fotografia jako pretekst Monika Szewczyk-Wittek
Kiedy w Twojej biografii reporter zastąpił fotoreportera?
Uważam siebie za reportera, który czasem używa fotografii. Wiem też już na pewno, że jestem dość wszechstronny w pisaniu, a mało w fotografowaniu. Mam opanowany pewien język fotograficzny, ale gdybym miał teraz zająć się rzemieślniczą pracą i zrobić np. portret korporacyjny, to nie wiedziałbym, jak do tego podejść i od czego zacząć.
Nie umiem pracować z portretowanym modelem, mimo że do projektu "Miasto Archipelag" wykonuję sporo zdjęć portretowych. Może dlatego moje zdjęcia tego typu są dość proste. Zatem jeśli mówić o talencie w moim przypadku, to raczej do pisania niż fotografowania.
Rezygnacja z opisywania świata za pomocą fotografii to był świadomy wybór?
Całkowicie świadomy. Do niedawna uważałem, że moim największym osiągnięciem fotograficznym był projekt "Miedzianka. Historia znikania", po raz pierwszy użyłem aparatu fotograficznego w sposób świadomy, czyli zostawiłem go w domu. To medium w tym konkretnym przypadku uznałem za bezużyteczne. Fotografia w tym miejscu nie miała znaczenia.
Przy kolejnych książkach układałem sobie w głowie rolę fotografii i tekstu. Gdy powstawał "Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach", wybrałem się do Finlandii i Norwegii. Zabrałem ze sobą aparat. Nigdy tam nie byłem i chciałem móc sfotografować ten świat. Robiąc tam zdjęcia, zdałem sobie sprawę, że to z nich dowiaduję się, co powinienem zawrzeć w tekście. W tej książce zdjęcia się pojawiają, ale nie mają wartości indywidualnej wypowiedzi.
Ilustracja do tekstu.
Dokładnie, a ja zwykle bardzo się wzbraniam przed traktowaniem fotografii jako ilustracji do tekstu. Ale mogę jej używać jako narzędzia wspomagającego pisanie, a czasem fotografia może i gra pierwsze skrzypce. Przy projekcie "Miasto Archipelag" pracuję nad książką, która ma być bardzo fotograficzna i nie będzie miała wiele wspólnego z tym, co jest na blogu projektu. Częścią projektu jest też oczywiście Instagram, chociaż to ostatnie narzędzie traktuję bardziej sportowo. Prawdą jest, że jak ktoś do mnie dzwoni i pyta, gdzie jestem, to najczęściej odpowiadam: "Na zdjęciach". Zbieranie materiału do książki polega na chodzeniu z aparatem i robieniu zdjęć, wchodzeniu w różne interakcje.
Bardzo mi się podoba hasło: fotografia jako pretekst.
Maciek Nabrdalik powiedział mi kiedyś przy okazji tekstu "Świat przez Google Glass", opublikowanego w tygodniku Polityka, że nie za bardzo wiedział, jak uzasadnić swoją obecność na targach porno. Bez aparatu przewieszonego przez ramię nie miał pretekstu. Nie był już fotoreporterem. Aparat pomaga. Idę przez miasto i zaczepiam człowieka. Pytam, czy mogę zrobić mu zdjęcie. Pada pytanie: "A po co?". Odpowiadam, że robię książkę o byłych miastach wojewódzkich i zaczyna się rozmowa. Wyobraź sobie inne pytanie. "Dzień dobry. Czy mogę z panem porozmawiać?" - dziwnie brzmi.
Zawsze robisz zdjęcia? Nawet gdy wiesz, że nie zostaną one opublikowane?
W domach swoich bohaterów nie robię zdjęć, jeśli mam pewność, że nie zostaną one opublikowane. Zrobienie zdjęcia zwalnia z myślenia o tym, co się wydarzyło w tym miejscu. Nie pamiętam, czy pachniało zupą, czy kaszanką. Często, wychodząc od bohatera z domu, siadam na schodach i zapisuję na gorąco refleksje dotyczące wizyty, rozmowy itd.
Masz poczucie, że są rzeczy, których nie da się sfotografować? Są autorzy, którzy rezygnują z fotografii na rzecz filmu, argumentując, że obraz ruchomy może oddać w pełni wszystkie zależności i emocje. Tak samo jest ze słowem pisanym i fotografią?
Jest zbiór tematów, które nie są wizualne albo są już wyczerpane. Natalia Fiedorczuk zrobiła taki cykl "Wynajęcie", który jest bardzo ciekawy. Bez sensu byłoby to powtarzać w książce "13 pięter". Część rzeczy mnie po prostu nie interesuje fotograficznie. W ramach pracy nad "Źle urodzonymi" podjąłem decyzję, że za pomocą fotografii będę opowiadać bardziej w pierwszej osobie i tego się trzymałem.
Wkroczył subiektywizm.
Tak. Szczerze mówiąc, nie znoszę, kiedy tekst reporterski jest zbudowany na odautorskiej melancholii czy smutku, stąd taka decyzja o doborze środków.
Nie chcę Cię martwić, ale duża część Twoich zdjęć jest dokładnie taka.
Tak, ale właśnie dlatego robię takie zdjęcia, żeby nie przesadzać z tym w tekście. W "Źle urodzonych" teksty są surowe, a zdjęcia są bardziej melancholijne, ale też subiektywne. Natarczywa pierwszoosobowość jest bardziej strawna w fotografii niż w tekście.
Wracając do projektu "Miasto Archipelag". Często robisz zdjęcia wieczorami: puste ulice, ciemność. Ludzie, których fotografujesz, mają posępne miny. Mam wrażenie, że wyjechałeś w jakąś wyludnioną i smutną Polskę.
Wszystkie te miasta się wyludniają. To, o czym mówisz, to też pewien środek wyrazu, użyty, by oddać sytuację. A nie uśmiechają się dlatego, że jak robisz całopostaciowy portret i bohater się uśmiechnie, to wygląda to jak zdjęcie pamiątkowe. Te zdjęcia nie ukażą się pewnie nigdzie poza blogiem. Sposobem fotografowania trochę nawiązuję do Humans of New York.
Pasuje słowo: typologia.
Trochę tak. Nawet mieliśmy taki pomysł, że zrobimy książkę o tym, że w Radomiu, Bielsku-Białej itd. są modni ludzie. Chcemy znieść granicę, czy też ograniczenia w myśleniu o byłych miastach wojewódzkich. Fajnie jest także poza Warszawą i Krakowem.
Dochodzimy zatem do sedna projektu Archipelag. Jakie są jego założenia?
Założenie jest takie, że opowiemy o Polsce mniejszych miast. Nie małych, ale mniejszych. Jest ich dużo, więc znaleźliśmy wspólny mianownik byłej wojewódzkości. Okazało się, że tych miast jest 31. Pewnie dałoby się zrobić ten projekt jednoosobowo, ale nie byłoby to w żaden sposób reprezentatywne. Poza tym byłoby to logistycznie trudne, a ja też nie marzę o tym, żeby pracować nad projektem pięć lat. W związku z tym postanowiliśmy zrobić archipelag narracji. Mamy prężnie działający Facebook, prowadzimy sieć korespondentów (w tej chwili to 70 osób). Mamy Flipboard, który nie jest może bardzo popularny w Polsce, ale w tym projekcie się sprawdza. Publikujemy też na blogu tygodnika "Polityka", w jego wersji papierowej oraz pojawiamy się na antenie Trójki. Każdy z tych kanałów, z wyjątkiem radiowej Trójki, może być wykorzystywany przez korespondentów projektu. A korespondentem może się stać każdy, kto ma ochotę współtworzyć ten projekt. Oprócz tego ja odwiedzam te miasta i pracuję nad książką. "Miasto Archipelag" to projekt bardzo rozbudowany, którego małą częścią będzie książka.
Ile czasu spędzasz w każdym z miast?
To zależy, ale zwykle około trzech dni.
Jak znajdujesz bohaterów zdjęć i tych anegdot, które tworzą "Miasto Archipelag"?
To są dwie grupy ludzi. Albo sami się zgłaszają, albo ktoś ich zgłasza. Z reguły są to entuzjaści tych miast. To jest ważne, bo pokazuje, że tam żyją ludzie, którzy robią świetne rzeczy. Moimi ulubionymi bohaterami są informatycy z Suwałk. Gdy mieli siedzibę w Szurpiłach, małej wiosce, to pracowali dla dużych polskich firm, bo nikt nie wiedział, gdzie te Szurpiły są. Gdy przenieśli się do Suwałk, okazało się, że stracili klientów z Warszawy i z Polski. Bo Suwałki to już się jakoś kojarzyło, ale nie z profesjonalizmem. Pracują więc dla Paryża i Nowego Jorku. W trakcie każdego wyjazdu staram się też jeden dzień spędzić z ludźmi, do których nie trafię przez Facebook, którzy nie usłyszą o mnie w Trójce, takich, którzy sprzedają jajka na bazarze.
To podróżowanie, które rozpocząłeś jakiś czas temu, dla większości osób wydaje się czymś fantastycznym, ale to też wiąże się ze stopniowym wyczerpaniem języka czy też możliwości opowiadania. Jest pewna pułapka powtarzalności, pójścia na skróty. Jest tak u Filipa Springera?
Pewnie, że tak. Złapałem się na tym, że muszę przestać wchodzić na podwórka. To jest malownicze, ale nie można ciągle fotografować tych samych motywów i powtarzalnych obrazów. Dlatego teraz szukam wydarzeń, takich jak np. otwarcie obwodnicy Słupska, różnego rodzaju lokalne talent show. Jestem już dawno za półmetkiem swojej podróży i naprawdę muszę kombinować, co tu zrobić, jak urozmaicić opowieść.
Mówiliśmy też o Instagramie. Filip Springer je, podziwia hotel, obserwuje ludzi. Luźna formuła. Kierujesz to do młodszych odbiorców?
Nie miałem tego przemyślanego. Po prostu korzystam z tego narzędzia. Instagram "Miasta Archipelagu" jest po to, by pokazać kulisy. Jaki mam notes albo co jem na obiad, bo ludzie są tego ciekawi. Mój prywatny profil jest bardziej sportowy. Czasem udaje mi się trafić sześć planów i sprawia mi to radość. Ta satysfakcja jest podwójna, gdy przychodzi uznanie z zewnątrz. Jest miło i nic więcej.
Korzystasz z pomocy innych fotografów przy tym projekcie?
Im więcej jest narracji, sposobów opowiadania, tym lepiej. Chyba najczęściej współpracuję z Michałem Łuczakiem, który jest świetnym i wszechstronnym fotografem.
Chyba się polubiliście?
Strasznie. Spaliśmy w jednym pokoju podczas pracy nad jego projektem w Armenii i to nas połączyło (śmiech). Ostatnio pracowałem też z Krzyśkiem Raconiem w Nowym Sączu.
Usłyszałam kiedyś takie zdanie, że Filip Springer jest jedynym polskim reporterem, którego cytują politycy podczas rozprawiania o architekturze. Masz poczucie, że twoja praca może coś zmienić?
Trafia do mnie to, co mówi James Nachtwey: "Nie wiem, czy to co robię coś zmieni, ale to wszystko, co mogę zrobić". Z książką "13 pięter" dzieją się dziwne rzeczy i to w sektorze bankowym. Zostałem zaproszony do panelu na konferencji banków i myślałem, że mnie rozdepczą, a oni słuchali tego, co mówię, a na końcu sześciu prezesów największych banków przyszło po autograf. Potem byłem zaproszony na spotkanie wewnętrzne w jednym z banków. To, co oni mówią o swojej roli w udzielaniu kredytów, dla mnie jest mocno zaskakujące. Dostałem też list z Ministerstwa Infrastruktury dotyczący mojej książki. Odniesiono się w nim do konkretnych problemów. Pojawia się zatem pewna refleksja dotycząca tego, co piszę, ale nie mam poczucia wielkiej sprawczości.
W torbie fotografa |
Najczęściej fotografuję telefonem, ale te zdjęcia trafiają właściwie tylko na Instagram. Do publikacji w książkach i prasie używam poważniejszego sprzętu. Projekt "Miasto Archipelag" wymaga ode mnie przemieszczania się, podróżuję z plecakiem środkami komunikacji publicznej i na bieżąco wrzucam zdjęcia na blog. Fotografuję więc niewielkim aparatem systemowym Olympusem OM-D E-M5 Mark II z kompletem obiektywów stałoogniskowych. M.ZUIKO DIGITAL 17mm f/1,8 mam na korpusie i fotografuję nim w większości sytuacji. 25mm f/1,8 robię portrety i niekiedy zdjęcia na ulicy. W torbie mam też 45mm f/1,8, ale używam go sporadycznie, głównie do zdjęć krajobrazowych z wysokości. Myślę, że ten zestaw jest moim docelowym. |
Doświadczasz bycia rozpoznawalnym?
Na pewno ludzie, którzy zgłaszają się przez Fb w ramach projektu "Miasto Archipelag", znają mnie i to bardzo pomaga. Zdarzają się też śmieszne sytuacje, jak ta w Suwałkach. Przyjechałem do Ośrodka Kultury i pewien człowiek bardzo podekscytował się moją wizytą. Do tego stopnia, że przedstawiał mnie wszystkim napotkanym osobom. Gdy prezentacja za pomocą imienia i nazwiska nie wystarczała, przytaczał tytuły książek. Przerobiliśmy to przedstawianie jakieś sześć razy i za każdym razem na twarzach rozmówców malował się znak zapytania. W tym sensie nie jestem rozpoznawalny. Natomiast w pewnych kręgach jestem i to pomaga mi w dostępie do kogoś, z kim chcę przeprowadzić wywiad.
Wróćmy do fotografii. Robisz jeszcze zdjęcia dla siebie?
Trochę tak. Zwłaszcza ostatnio.
Co jest tematem fotografii prywatnej Filipa Springera?
Nie powiem (śmiech). Ale trzeba przyznać, że jak kiedyś wyjeżdżałem np. do Paryża ze znajomymi, to oni nie pojawiali się nawet na jednym moim zdjęciu. Miałem za to dużo zdjęć śmietników. To się trochę zmieniło.
Starasz się rozwijać w zakresie fotografii? Uczestniczysz w warsztatach?
Z reguły to ja uczę (śmiech). Ale byłem też uczestnikiem warsztatów w agencji VII. Nie mogę powiedzieć, żeby zrobiło mi to rewolucję w życiu, ale Christopher Morris powalił mnie na ziemię.
To jest ktoś, kogo śledzisz i podziwiasz?
Christopher Morris zrobił na mnie wrażenie swoją wszechstronnością. Jak opowiadał o tym, że miał trzy minuty na zdjęcie jakiegoś senatora, a na koniec pokazał efekt pracy, to chciało się powiedzieć: "Boże złoty". W trakcie warsztatów poznaliśmy kilku fotografów, którzy pięknie mówili o swoich fotografiach i pracy, ale ich zdjęcia nie zawsze były powalające. Morris przyszedł na warsztaty, zjechał nas straszliwie, a potem pokazał swoje zdjęcia i wszyscy wiedzieliśmy, że nie ma się do czego przyczepić. Poza Morrisem obserwuję też Todda Hido. On jest trochę jak Stasiuk: dość powtarzalny, ale mogę go ciągle czytać i nigdy mi się nie znudzi. To po prostu moja estetyka.
Mówiłeś o tym, że uczysz fotografii. Na co zwracasz uwagę uczestników warsztatów?
Na jedną podstawową rzecz. Zadaję im pytanie: po co to robią. Bez względu na to, czy piszesz, czy fotografujesz musisz wiedzieć, po co to robisz. Wtedy będziesz wiedzieć, czy jesteś zadowolony z efektów pracy i czy się rozwijasz. Poza tym opowiadam o swojej drodze w fotografii, o tym, jak ona ewoluowała w mojej pracy.
A kiedy myślisz o języku fotograficznym i pisanym, to jest jakieś przełożenie?
Bardzo. Nawet namawiam decydentów w Instytucie Reportażu, żeby zrobili zajęcia z fotoedycji i układania fotoreportażu. Michał Łuczak powiedział mi, że po moim pisaniu widać, że jestem fotografem.
W książce "Miedzianka. Historia znikania" widać to bardzo.
Często tak pracuję, że jak mam napisany tekst, to zamieniam pierwszy rozdział z ostatnim, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Mieszam to, tak jak pracuje się z odbitkami, kiedy edytuje się fotoreportaż. Bliżej, dalej. Uważam, że uczenie konstrukcji tekstu może się odbywać na podstawie konstrukcji obrazu. To jest dla mnie największa wartość, że mogę korzystać ze swojej wiedzy fotograficznej. Często też, zbierając materiał do reportażu, proszę bohaterów, żeby mi pokazali zdjęcia, bo to otwiera ich na emocje i opowieści. Podobnie jest ze mną. Gdy nie mam pomysłu jak zacząć tekst, wrzucam hasła w wyszukiwarkę, szukam obrazów i zastanawiam się, co z tego wynika.
Pamiętam, jak fotografowie przeklinali dziennikarzy, którzy zaczynali robić zdjęcia. To, w jaki sposób Ty pracujesz, pokazuje, że pisanie i fotografowanie można wspaniale połączyć. Ważne, by robić to w sposób świadomy.
Może to źle zabrzmi, ale niewiele jest osób, które robią to świadomie. Rzadko zdarzają się takie materiały, by tekst i zdjęcia były dobre. Trzeba mieć duży komfort czasowy i finansowy, żeby tak sobie to poukładać. Praca nad projektem "Miasto Archipelag" daje mi taki komfort. Albo tak mi się tylko wydaje (śmiech). Inni to ocenią. Wiem, że to, co wyciskam zdjęciem i tekstem, to jest dokładnie to, co chciałem uzyskać. Znalazłem równowagę między fotografią a tekstem, ale to był bardzo długi proces.