Bartek Wieczorek - "Fascynuje mnie szukanie własnego języka w fotografii" Marcin Grabowiecki
Mam taką refleksję, że jeszcze do niedawna we wszystkich kolorowych magazynach przewijało się zaledwie kilka nazwisk. Prym wśród nich wiódł duet Krajewska&Wieczorek. Czy rzeczywiście rynek był tak hermetyczny? Wyglądało na to, że działało na nim pięciu fotografów na krzyż?
Pięciu na krzyż to przesada. Takie wrażenie może sprawiać fakt, że tych, którzy najwięcej publikują jest rzeczywiście garstka. Ich nazwiska pojawiają się w podpisach najczęściej. W rzeczywistości aktywnych fotografów jest wielu. Weź też pod uwagę fakt, że nie każdy chce pracować dla lifestyle'owych czasopism, takich jak Twój Styl czy Pani.
Jednak dużo osób by chciało. Wydawało mi się, że w co drugim magazynie widziałem Wasze nazwiska. Jak do tego doszliście?
Nie wiem. Nie zastanawiałem się nigdy nad tym, jak to się stało. Robiliśmy dużo materiałów dla Exklusiva w czasach jego świetności i myślę, że to odbiło się szerokim echem w środowisku prasowym. Nasze portrety wyróżniały się na tle prac innych fotografów, bo były odważne. To zachęciło wysokonakładowe pisma, by nas wypróbować.
Pamiętasz, jak to się stało, że udało się Wam zaistnieć na komercyjnym rynku jako duet fotograficzny?
Wcześniej byłeś przecież stylistą... Projektowałem i szyłem ubrania swojej streetowej marki, potem jakoś przez Krzyśka Kozanowskiego, z którym się wtedy blisko trzymaliśmy, zostałem stylistą. Pewnie z braku stylistów w tamtych czasach. Zacząłem mu stylizować sesje, ale po pewnym czasie się z tego wypisałem, bo to totalnie nie było zajęcie, które mi pasowało, nie dawało mi satysfakcji.
A w jaki sposób jako duet weszliśmy na rynek? Wydaje mi się, że przez to, że od samego początku robiliśmy dużo autorskich rzeczy. Po Exklusivie zaczęła się do nas zgłaszać Viva!, która była w tamtych czasach najodważniejszym mainstreamowym magazynem. Viva! pozwalała nam na odważniejsze pomysły niż "pani siedząca na kanapie". Myślę, że to wtedy wszystko się rozkręciło.
Pamiętam, że świat mody długo miał z nami problem. Byliśmy chyba dla nich zbyt ekscentryczni. Komercyjny edytorial oznaczał "ładną dziewczynę w ciuchach", a my chcieliśmy czegoś więcej. A jednak nasze odważne poczynania przy portrecie kusiły. Padały więc propozycje na fotografowanie mody, braliśmy zlecenia, ale nieraz po planie dochodziło do awantur.
Co przeskrobaliście?
Już nie pamiętam dokładnie. A to Monika Olejnik i Kayah w koszulkach death metalowych zespołów, machające głowami, a to jakaś zbyt roznegliżowana modelka. Normą było, że zawsze przynajmniej jeden tytuł był na nas obrażony, ale koniec końców pracy nie brakowało.
No właśnie, to działało i to bardzo dobrze. Tworzyliście znany i lubiany duet. Możesz powiedzieć, co było przyczyną Waszego rozstania?
Przyczyny były różne. Po pierwsze prywatnie byliśmy parą i w pewnym momencie po prostu rozstaliśmy się. Mimo to nadal pracowaliśmy razem. Nastąpił jednak moment, kiedy każde z nas zapragnęło w fotografii czegoś innego. Decydując się wcześniej na pracę w fotograficznym duecie, liczyliśmy się z tym, że każdy z nas będzie musiał oddać trochę siebie drugiej osobie, że żadne z nas nie będzie robić w 100% takiej fotografii, jaką by chciało. Taki układ działa lepiej, kiedy para fotografów jest parą również w życiu prywatnym.
W przeciwnym razie prędzej czy później dochodzi do "przeciągania liny". Dla mnie fotografia jest czymś bardzo intymnym. Mam tu na myśli zarówno wyrażanie siebie poprzez fotografię, jak i relację z fotografowaną osobą. Ciężko jest pozostać w fotograficznym, zawodowym duecie z kimś, od kogo prywatnie się oddalasz. Z czasów naszej wspólnej świetności pozostanie Beata Tyszkiewicz z butem na głowie, Joanna Brodzik z piłą łańcuchową i Jolanta Kwaśniewska z palcem w bezie.
Oprócz buta na głowie Tyszkiewicz, był chyba jeszcze klips na karku.
Tak. To już Beata sobie wymyśliła. Powiedziała, że kiedyś ktoś na planie dał jej tego klipsa i że ona bardzo by chciała go sfotografować. Uznaliśmy, że to super pomysł.
Wracając do tematu - jak działasz w duecie, to działasz "artdirectorsko" - wymyślasz wspólnie, a potem to realizujesz. W pewnym momencie każde z nas chciało bardziej prywatnie wejść w relację z portretowaną osobą. Tego nie da się zrobić w dwie osoby naraz.
Prywatne projekty można by realizować osobno, nie wytrącając potencjału na polu komercyjnym.
Być może. A jednak fotografia to fotografia. Jasne, że projekty autorskie różnią się od zleceń dla klienta. Ale w każdej pracy, autorskiej czy komercyjnej, widać lub przynajmniej powinno być widać specyficzną wrażliwość i poetykę, którą pielęgnuje i rozwija fotograf. Pracując kompletnie dwutorowo, można by dostać schizofrenii.
Jak się pracuje w pojedynkę?
Po wielu latach pracy w duecie na początku trudno było się przyzwyczaić. Zuza, jako osoba ekstrawertyczna, błyskawicznie przejmowała kontakt z celebrytami. Początkowo bałem się, że zabraknie mi jej energii, ale to bardzo szybko minęło. Zrozumiałem, że każdy ma swoje podejście i może dlatego ludzie na moich zdjęciach są spokojniejsi, bo ja też taki jestem.
Ciekawe jest to, co mówiłeś o kontakcie z portretowanym. Wydaje mi się, że w Twoich nowych pracach jest więcej intymności?
Na zdjęciach portretowych często wychodzi dużo z charakteru fotografa. Jestem introwertyczną osobą i myślę, że dlatego szukam w ludziach mocnego spojrzenia, melancholii i spokoju.
W torbie fotografa |
"Kiedyś używałem Hasselblada H2 Contaxa G2 i Leiki M7. Niedawno utwierdziłem się w przekonaniu, że moim ulubionym aparatem jest Pentax 67 - ze wszystkich 6x7 jest najbardziej mobilny. Zdarza mi się pracować na małym obrazku, kiedy chcę dynamiki i ziarna, ale wtedy nie przywiązuję się do żadnego konkretnego aparatu. Kiedy w komercji sięgam po cyfrę, to w studio używam Hasselblada bądź Phase One, a w terenie Nikona, chociaż równie dobrze mógłby to być Canon. Czasem żartuję, że dla mnie Nikon i Canon różnią się tylko tym, że obiektyw odkręca się w inną stronę". |
Wspomniałeś o celebrytach. Nadal ich fotografujesz?
Tak, ale na swój sposób. Bardzo lubię spotkać się z portretowaną osobą w jej naturalnym środowisku, bez ekipy, jedynie z asystentem. Tak powstała okładka Ruchu Muzycznego z Tadeuszem Strugałą, jedna z moich ulubionych okładek - można by pomyśleć, że to wystudiowany portret na tle fotograficznym. W rzeczywistości to zdjęcie zrobione na tle ściany w mieszkaniu dyrygenta. Z takich spotkań wychodzą najlepsze portrety. Dla wysokonakładowych gazet robię oczywiście komercyjne sesje, gdzie na planie kręci się mnóstwo osób, realizujemy stylizacje i pomysły redakcji. W obu przypadkach najważniejszy jest dla mnie bliski kontakt z fotografowaną osobą.
Wspomniałeś o celebrytach. Jest chyba taki powrót do naturalności w fotografii komercyjnej.
Od zawsze w prasie funkcjonowały dwa nurty w fotografii - naturalny i kreacyjny, czyli np. i-D i Vanity Fair. W Polsce w pewnym momencie zachłysnęliśmy się cyfrą i możliwościami retuszu. Fotografia cyfrowa skróciła czas pracy w studiu. Nie trzeba było robić długotrwałych prób, cyfra dała szybką pewność wyniku. To plus moda na inscenizowanie sesji portretowych sprawiła, że w pewnym momencie praktycznie w żadnym tytule nie było naturalnych, prostych portretów.
Budżety przed kryzysem z 2008 roku były ogromne. Można było zrealizować każdy, nawet najbardziej abstrakcyjny pomysł - a to zamówienie na plan siedmiu różnych gatunków zwierząt: byka, węża boa, kangura i czego nie tylko, a to inscenizacja średniowiecznych tortur na politykach z pełną scenografią dla każdego portretu i sceną rozrywania końmi. Pod względem finansowym prawie wszystko było możliwe. Nie szukało się nawet lokalizacji.
Jeśli pojawił się pomysł, żeby zrobić sesję inspirowaną "Buffalo 66", budowało się w studio trzy pomieszczenia hotelowe. Dziś budżety są kilkukrotnie niższe. To może być jeden z powodów, dla którego w kolorowych czasopismach pojawiło się więcej prostych i naturalnych pomysłów. Ja bardzo się cieszę z tego trendu. Mam nadzieję, że nawet jeśli wróci moda na Tima Walkera, pozostanie w prasie bezpieczny rejon dla elegancji i prostoty.
W Twoich nowych zdjęciach jest mnóstwo naturalności i surowości. Skąd ona się bierze?
Przez ostatnie dwa i pół roku dużo eksperymentowałem. Robiłem bardzo dużo portretów do niszowych magazynów i kampanii dla projektantów, którzy ufali mi i dawali wolną rękę. Szybko odkryłem, że wolę naturalne, miękkie światło od sztucznego, a prawdę od kreacji. Potem zająłem się projektem 52°13′56″N 21°00′30″E, który pokazałem w poznańskiej Galerii Nowej.
Odkryłem, że środowisko, w którym dorastałem, bardzo zdeterminowało moje poczucie estetyki. A dorastałem w służewieckim bloku. Przedostatnią kampanię Pajonka zrobiliśmy na blokach na Kępie Potockiej (dzielnica Warszawy przyp. red.) za pomocą bardzo prostych fotograficznych rozwiązań. Kiedy już pełną parą pracuję w pojedynkę, zarówno przy projektach autorskich, jak i w komercji, wypracowałem nową estetykę, w której się poruszam i w której bardzo dobrze się czuję.
Wspomniałeś o współpracy z niszowymi magazynami. Miałem wrażenie, że kiedy zaczęło się ukazywać Zwykłe Życie, to stanowiło ono dla Ciebie pewnego rodzaju poligon doświadczalny.
Tak było. Pamiętam, jak napisałem do Marty Mach po tym, jak wpadł mi w ręce pierwszy numer drukowany Zwykłego Życia: Cześć, jestem Bartek, coś bym dla Was zrobił.
I od tamtej pory publikuję w każdym numerze. Na polskim rynku jest bardzo mało ambitnych magazynów, które do edytoriali modowych i portretów pozwalają podchodzić fotografom autorsko. Zwykłe Życie jest jednym z nich.
Co wpłynęło Twoim zdaniem na odrodzenie rynku niskonakładowych magazynów w Polsce?
Trudno powiedzieć o jakimś wielkim odrodzeniu. Parę lat, od kiedy równocześnie pojawiło się kilka nowych tytułów, zweryfikowało rynek. Magazyny niskonakładowe różnią się od wysokonakładowych tym, że nie ma w nich celebrytów, tylko prawdziwi ludzie. Kiedy pytam moją mamę o Zwykłe Życie, to mówi: "O super, podobał mi się ten pan, co zbiera motyle". Ludzie dowiadują się z tych magazynów czegoś nowego o świecie, który ich otacza. Liczy się treść, a nie reklamowa i plotkarska miazga.
Za granicą dobre magazyny często wychodzą co pół roku, są czymś pomiędzy albumem a książką. Self Service to w zasadzie album fotograficzny o modzie. Nie chcę wróżyć końca kolorowych czasopism dla kobiet. Ten rynek był, jest i będzie. Ale tytuły, które skupiają się na krótkich tekstach, plotkach i poradnictwie prędzej czy później przeniosą się do Internetu. Przyszłość druku należy do magazynów niszowych, które są publikacjami kolekcjonerskimi.
Widzę, że dużo pracujesz w tej chwili na negatywie. Zawsze tak było?
Tak, pamiętam, że moje pierwsze zdjęcia do magazynów robiłem na negatywie. Potem naturalnie przerzuciłem się na cyfrę, a teraz znowu stawiam na kliszę. W negatywie najważniejsze jest dla mnie to, że jest intymniejszy w obcowaniu z fotografowaną osobą niż cyfra. Człowiek, którego fotografuję, musi mi zaufać. Miałem już dość tego, że kiedy robisz portret cyfrą, bohaterowie i cała ekipa na planie patrzą w monitor i komentują w trakcie pracy.
Wiele razy oglądałem w Muzeum Newtona w Berlinie film żony Helmuta Newtona zatytułowany Helmut by June. Pamiętam dłuższy fragment, w którym Helmut robi sesję zdjęciową. Był tylko on i modele. Ten komfort pracy daje negatyw. Zdjęcia są dużo bardziej prawdziwe, jeśli tylko ja je robię, a nie wszyscy dookoła, łącznie z osobą, którą fotografuję. Dochodzi jeszcze poetyka obrazka. Dla mnie cyfra jest zbyt ostra, miękkość negatywu bardziej mi się podoba. Pracując na negatywie, więcej się myśli.
Trzeba się bardziej skupić na tym, co wyjdzie, bo jest większe ryzyko, że coś się źle naświetli. Przestaje mi wystarczać praca na negatywie na poziomie skanów kliszy. Szukam ciemni, w której sam będę robił odbitki.
Inspirują Cię inni fotografowie? Masz swoich mistrzów? Wspomniałeś o Helmucie Newtonie...
Lubię i szanuję Helmuta Newtona, ale to na pewno nie jest mój ulubiony fotograf. Wolę dokument. Myśląc o inspiracjach, wspominam wystawy, które zrobiły na mnie duże wrażenie - to na pewno była wystawa Nan Goldin, którą widziałem w CSW Zamek Ujazdowski w 2003 roku, wystawa Larry'ego Clarka pokazywana w galerii C/O w Berlinie w 2012 roku, czy Wolfganga Tillmansa w Hamburger Banhof.
Cenię Collier Schorr, Alaisdaira McLellana, Jamiego Hawkeswortha i Harley Weir, którzy w ostatnich latach podbijają rynek mody. Wszyscy wyszli od dokumentu i dokumentalne doświadczenia widać w ich podejściu do fotografii modowej. Ostatnio rozmawiałem o inspiracjach z moją dziewczyną. Zwróciła uwagę, że ojcem naturalnej fotografii w prasie i komercji jest Bruce Weber. I rzeczywiście, gdy myślę o plastyce, świetle, podejściu do modela, Weber na pewno reprezentuje to, co lubię.
Jednak Larry Clark i Nan Goldin zasłynęli dzięki swoim autorskim cyklom, a Ty raczej tworzysz komercyjne projekty, w których wykorzystujesz tę estetykę.
Jeszcze w duecie z Zuzą robiliśmy wiele projektów, które były pokazywane w galeriach. Lista naszych solowych i zbiorowych wystaw jest bardzo długa. Ja dwa lata temu pokazałem w poznańskiej galerii swój pierwszy solowy projekt 52°13′56″N 21°00′30″E. Teraz pracuję nad dokumentalnym projektem, o którego szczegółach jeszcze nie chcę mówić. To, że w komercyjnych projektach chcę i wykorzystuję tę samą estetykę, to naturalna kolej rzeczy. Faktem jest również, że portrety do gazet i zlecenia od różnych dużych i małych marek modowych wypełniają większość mojego zawodowego czasu.
W Polsce chyba cały czas obowiązuje podział na fotografów komercyjnych i artystycznych.
Poruszyłem ten temat ostatnio z Pawłem Bownikiem. Zapytał mnie, dlaczego fotografowie komercyjni nie wydają albumów z portretami gwiazd. Odpowiedź jest prosta. W Polsce nie jest tak jak na Zachodzie, gdzie fotografowie robią zdjęcia gwiazdom dokładnie w takim stylu, w jakim chcą się poruszać. Na rodzimym podwórku magazyny bardzo mocno narzucają styl.
Wszędzie na świecie normalne jest to, że wielki galeryjny artysta może zrobić reklamę Prady. To podnosi poziom reklamy, a artystom zasila budżet na pracę nad projektami. U nas tego nie ma. Pomiędzy fotografią galeryjną a np. rynkiem fotografii modowej jest wielki gruby mur.
Myślę, że to jest też kwestia zaufania.
Masz na myśli zaufanie art directora w firmie zlecającej fotografie do artysty? Na pewno. Dobrym przykładem jest firma Calvin Klein, która do swoich kampanii zatrudnia fotografów pokroju Collier Schorr i Tyrone'a Lebona. Gdyby którykolwiek art director w Polsce zobaczył portfolio tych fotografów przed CK, to by się załamał. Polski rynek nie jest jeszcze gotowy na indywidualności.
Inna sprawa, że tych indywidualności zbyt wielu nie ma. A to dlatego, że w reklamie i komercji traktuje się fotografów jak rzemieślników, a nie artystów. Zdarza się, że osoby zatrudniające fotografów w ogóle nie biorą pod uwagę albo nie znają ich portfolio. Staram się być uczciwy. Kiedy ktoś przychodzi do mnie z pomysłem, którego nie czuję albo bohaterem, któremu z założenia trzeba będzie wyretuszować rysy twarzy, zdarza mi się odmówić.
Wolę czegoś nie zrobić niż potem przez miesiąc unikać Empików. Po ponad dwóch latach ciężkiej pracy w końcu czuję, że wiele magazynów zatrudnia mnie do fotografowania "moich" tematów i "moich" bohaterów. Wracając do klientów komercyjnych, jest też na rynku kilka dużych marek, które ryzykują i dają swobodę dobrze dobranym fotografom. I chwała im za to. Zyskują na pewno tym, że ich kampanie nie wyglądają jak inne.
Wydaje mi się, że chociaż jasno określasz, po której stronie jesteś, to pracujesz także nad w pełni autorskimi tematami. Opowiedz więcej o wystawie w poznańskiej Galerii Nowa.
Z moim kumplem grafikiem Michaelem Okrajem w 2013 roku robiłem interdyscyplinarny projekt RawWarsaw, którego cała identyfikacja skupiała się na surowych polskich symbolach. Wtedy dużo chodziłem po Warszawie i fotografowałem napotkanych ludzi i miejsca. Chciałem się przekonać, czym jest dla mnie Warszawa. Tak właśnie powstał projekt 52°13′56″N 21°00′30″E: melancholijny, czarno-biały, o zapomnianych przeze mnie miejscach i podwórkowych liderach.
Teraz pracuję nad nowym projektem portretowym, który jest trochę bardziej abstrakcyjny w wyborze bohatera i myślę, że będzie on dużo bliższy temu, co mnie w tej chwili interesuje.
Oglądasz prace swoich kolegów po fachu?
Oglądam. Dzięki mediom społecznościowym nie muszę nawet szczególnie szukać. Posty same wyświetlają się na ekranie.
Śledzisz, jak się rozwijają?
Jaram się tym, jak rozwija się rynek. Ostatnio rozmawiałem z Karolem Grygorukiem o tym, jak ważne jest to, że sobie nawzajem pomagamy. Karol wspomniał o tym, że jak idzie do redakcji, to mówi: "Zrobię na negatywie". "Jak to na negatywie? Wieczorek też robi na negatywie" - mówią.
Uważam, że powinniśmy się częściej spotykać w gronie fotografów, rozmawiać o pracy i w ten sposób pomagać sobie nawzajem. Rynek nie jest łatwy. Jak chcesz zrobić coś nowatorskiego, zleceniodawcy dziesięć razy zapytają, a po co, a na co i czy przypadkiem nie będzie to zbyt drogie.
Czyli bardziej wsparcie, niż rywalizacja.
W tej branży wszyscy się znają. Przyjaźnię się z Szymonem Rogińskim, z którym poznaliśmy się w pracy wieki temu, kiedy jeszcze byłem stylistą. Lubię rozmawiać o fotografii z Karolem Grygorukiem i młodszymi kolegami po fachu, którzy wkraczają na rynek. Każdy z nas ma inny punkt widzenia, cenne uwagi, spostrzeżenia.
Czy inspiracje płyną do Ciebie także spoza fotografii?
Zawsze miałem dużo inspiracji filmowych. Ważny jest dla mnie Wim Wenders, Michelangelo Antonioni, Jim Jarmusch, na których się wychowałem.
Swego czasu dużo czytałem. Mój ojciec pracował w różnych wydawnictwach i przywoził z drukarni kartony pełne książek, więc szedłem do pokoju i wybierałem sobie, co tylko chciałem. Ubolewam nad tym, że teraz mam dużo mniej czasu na lekturę książek, ale pracuję nad zawyżaniem marnej polskiej statystyki. Poza tym wychodzę z domu i widzę mnóstwo rzeczy: spotykam ludzi, odwiedzam miejsca, patrzę uważnie na to, co mnie otacza. Dużo podróżuję. Grzebię też w Internecie.
Inspiracje napotykam praktycznie wszędzie.
W niebanalny sposób prezentujesz swoje prace na Instagramie. Jaką rolę w Twoim życiu zawodowym odgrywają media społecznościowe?
Uważam, że media społecznościowe są ważne. Przyznam, że ostatnio profil na Instagramie zastępuje mi stronę, nad którą od dłuższego czasu pracuję.
Co Cię w tej chwili najbardziej fascynuje - portret, moda?
Portret, moda, dokument. Tak naprawdę nie chcę teraz myśleć o tego typu podziałach. Najciekawsze rzeczy zawsze wychodzą na styku dziedzin, lubię przy okazji mody dokumentować zapomniane miejsca, a w dokumencie, nad którym właśnie pracuję, wykorzystam metody, które wypracowałem, robiąc zdjęcia mody. Fascynuje mnie szukanie własnego języka w fotografii, czegoś, co sprawia, że w każdym zadanym temacie przemycasz swój własny, niepowtarzalny punkt widzenia, taki mentalny znak wodny. Chcę, żeby ludzie zamawiający ode mnie zdjęcia wiedzieli, czego się mogą spodziewać i właśnie dlatego je zamawiali. Nieważne, czy zamówią portret, modę, czy zdjęcia przyrody.