Adam Lach - "Chcę być jak najbliżej tego, co pokazuję" Marcin Grabowiecki
M
ożesz cofnąć się w czasie i powiedzieć, kiedy poczułeś, że fotografia jest tym, czym chciałbyś się zająć na poważnie?
W pierwszej klasie liceum kupiłem sobie w komisie Zenita. Od razu wyszedłem na ulicę, interesowało mnie to, co dzieje się na zewnątrz, nie w środku. Nie była to jednak typowa fotografia uliczna, uczyłem się po prostu podchodzenia do człowieka. Jeszcze do drugiej klasy liceum chciałem zostać lekarzem chirurgiem, ale począwszy od trzeciej zacząłem utwierdzać się w przekonaniu, że fotografia jest tą dziedziną, którą chcę się zajmować. Ważne było także to, że mój tata fotografował. Mieliśmy w domu powiększalnik i koreks. Dzięki temu swój pierwszy negatyw miałem szansę wywołać samodzielnie, w domowej łazience. Przypominam, że nie było wtedy żadnych tutoriali na YouTube, bo nie było Internetu. Wiedzę czerpało się z książek.
Jaki był Twój kolejny krok?
Poszedłem do Wrocławia do szkoły fotograficznej AFA. Tam poznałem cudownego wykładowcę, Marka Śniecińskiego, który od razu wziął mnie pod swoje skrzydła. Chociaż szkoła oczekiwała od nas artystycznego podejścia, pozwalał mi przynosić na zaliczenia fotoreportaże, przez co miałem trochę jakby indywidualny tok nauczania.
Jakie były Twoje pierwsze reportaże?
Były to właściwie pojedyncze fotografie, które nie dotykały jakiegoś konkretnego zagadnienia. Pierwszym podejściem do cyklu fotograficznego był mój licencjat, który dotyczył osób niepełnosprawnych. Moje doświadczenie zwiększało się także dzięki gazecie "Panorama Dolnośląska", w której pracowałem podczas studiów. Tam zacząłem poznawać środowisko prasowe i to mi dużo pomogło.
Pociągała Cię perspektywa zostania fotografem prasowym?
Od początku wiedziałem, że nie interesuje mnie praca na etacie w gazetach codziennych. Szedłem w zaparte, twierdziłem, że chcę być freelancerem, mimo że miałem dopiero 20 lat. Podjąłem współpracę z agencją Eastnews. Opiekowała się mną Ula Jaśkiewicz, która zlecała mi wyłącznie fotoreportaże. Wysyłała mnie na reportaże, za które zdobywałem nagrody.
Wszystko zmieniło się, kiedy dostałem propozycję współpracy z "Newsweekiem". Miałem wtedy 22 lata. To było dla mnie coś niewiarygodnego w tamtym momencie.
Mogę sobie to wyobrazić.
Miałem szczęście, że na swojej drodze spotykałem wspaniałych ludzi, którzy mnie wychowywali. Uczyłem się od nich i słuchałem ich. Na początku był to Marek Śnieciński, potem Ula Jaśkiewicz, a potem zaczęła się wieloletnia współpraca z Markiem Kowalczykiem z "Newsweeka", szefem Działu Foto. On był takim klasycznym fotoedytorem, jakich możemy do tej pory spotkać w zachodnich redakcjach. Fotoedytorem, który rozmawia z fotografem, krytykuje go, ale za główny cel stawia sobie naukę i opiekę nad fotografem. Bardzo brakuje teraz takich osób. W 2008 roku z przyjaciółmi założyliśmy agencję Napo Images, w której bez wątpienia nauczyłem się najwięcej i nadal zbieram potężną ilość doświadczenia.
Jednym z Twoich pierwszych głośnych cykli był "Trójkąt bermudzki". Niezwykle ekspresyjne, mocne czarno-białe kadry. Skąd pomysł, żeby zająć się tym tematem?
W 1995 roku moja ciotka zrobiła dokument dla Telewizji Polskiej o, uznawanej za niebezpieczną, wrocławskiej dzielnicy, zatytułowany "Dzieci z trójkąta". Byłem zszokowany, kiedy go zobaczyłem. To był dla mnie kompletnie inny, przerażający świat. Dużo rozmawiałem na temat tego miejsca z ciotką, a po jakimś czasie zamieszkałem w mieszkaniu jej syna, położonym właśnie w "trójkącie". Czymś naturalnym było wobec tego dla mnie to, że chodziłem po okolicy, ale nigdy nie odważyłem się wyciągnąć aparatu. Przez mój dziwny strój i zachowanie młodzi mieszkańcy, delikatnie mówiąc, nie darzyli mnie szacunkiem. Pod moim adresem padały wyzwiska, z których początkowo nic sobie nie robiłem.
Był rok 2002, pamiętam, jak któregoś dnia zauważyłem przez okno dzieciaki w rękawicach bokserskich, bawiące się na podwórku. Poczułem, że to jest ten moment. Muszę do nich wyjść i powiedzieć: "Cześć, jestem Adam, chcę zrobić o was reportaż". Tak też uczyniłem. Do tej pory pamiętam wyraz ich twarzy - nie wiedzieli, jak zareagować. Zgodzili się na moją propozycję.
A Ty pewnie automatycznie zdobyłeś "szacunek" na dzielnicy?
Tak. Od tego dnia chodziłem sobie spokojnie z aparatem po podwórkach i fotografowałem dzieciaki. To nie był łatwy temat. Najtrudniej robi się materiały na własnym podwórku. Bardzo łatwo jest polecieć sobie na drugi koniec świata, wrócić do kraju i zapomnieć o sprawie, nie biorąc odpowiedzialności za swoich bohaterów. Ja nie mogłem tego zrobić. Chciałem być jak najbliżej tego, co pokazuję.
Twój następny cykl, który zapamiętałem, to zdjęcia pacjentów szpitala psychiatrycznego ze Szczytnej, który ukazał się w "Newsweeku". Towarzyszyły mu kontrowersje.
Pojechałem tam na zlecenie, żeby zrobić portret szefa tego ośrodka. Usłyszałem od niego historię tego miejsca, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Istniała jeszcze wtedy Komisja Majątkowa, która likwidowała mienie na rzecz Kościoła. Zakład psychiatryczny mieścił się w malowniczym miejscu. Komisja orzekła, że jego pacjenci i pracownicy mają opuścić to miejsce, powołując się na słowną obietnicę niemieckich zakonników z 1944 roku, że przekazują ten obiekt zakonowi Świętej Rodziny. Nie było jednak żadnego aktu notarialnego, a po kilku miesiącach przestało istnieć państwo hitlerowskie. Decyzja komisji zapadła, mimo że zakład dla umysłowo chorych istniał w tym miejscu od 80 lat. Ludzie trafiali tam jako małe dzieci, a teraz mieli po 70 lat i nie znali innego świata. Miesiąc, który tam spędziłem był wystarczający do tego, żeby zrozumieć, jak pracować z tak poważnymi tematami.
Reportaż poszedł w "Newsweeku", co było moim zdaniem bardzo odważne. Kontrowersje budziło szczególnie zdjęcie z osobą leżącą w ubikacji. Ona tam po prostu przysnęła, bo była zmęczona. W kontekście tej fotografii pojawiły się zarzuty, że opiekunowie nie dbają o pacjentów - co nie było moją intencją, ponadto było kompletną nieprawdą. To, co przede wszystkim chciałem przekazać tymi fotografiami, to niezwykłe relacje między pacjentami, że sobie nawzajem pomagają, trzymają się razem, są zjednoczeni w obliczu trudności.
W torbie fotografa |
Osobiście nie przykładam dużej wagi do sprzętu. Musi być niezawodny i ergonomiczny. Zawsze fotografowałem Canonami, głównie EOS-1 Ds Mark II i Mark III. Pracuję też Canonem EOS 1V - analogowym małym obrazkiem. Używam ponadto dwóch średnich formatów - Broniki 6x4,5 i Mamiyi 7, a marzę o cyfrowym średnioformatowym Hasselbladzie. |
Potem przyszła "Stigma", cykl który przyniósł Ci chyba największy rozgłos. Zaczęło się od zlecenia dla "Polityki", zgadza się?
Po tych reportażach, o których rozmawialiśmy, zrozumiałem, że lubię być bardzo blisko ludzi. Romowie zainteresowali mnie dlatego, że było to bardzo hermetyczne środowisko. Potraktowałem to jako wyzwanie. Wiedziałem, że z Darkiem Koźleńko, moim przyjacielem dziennikarzem, damy sobie radę we dwójkę z tym tematem. Poznaliśmy osoby z Fundacji Nomada, które zapoznały nas z kilkoma rodzinami, a zaufanie musieliśmy zdobyć sami. Gdybyśmy nie byli z nimi szczerzy, ten projekt nigdy by nie powstał. Chcieliśmy zaprzyjaźnić się z nimi i opowiedzieć taką klasyczną historię rodziny romskiej. Przez pierwsze dwa tygodnie nasze działanie miało interwencyjny charakter, bo była realna groźba wyrzucenia tych ludzi z miejsca, w którym mieszkali. Kiedy okazało się, że jednak udało się zatrzymać ten proces, stwierdziliśmy, że zarejestrowaliśmy niezwykłe opowieści i warto się na tym skupić. Chcieliśmy opowiedzieć o współczesnej rodzinie, o kondycji wspólnoty.
Już po miesiącu wiedziałem, że to będzie dla mnie szersza rzecz, chociaż jeżdżenie tam samemu było dla mnie trudne. Kiedy bywałem tam z dziennikarzem, uwaga ludzi skupiała się na nim, a ja mogłem w tym czasie swobodnie fotografować. Przyjeżdżanie do nich samemu wiązało się z tym, że przez pierwsze dwa dni nie było szans na fotografowanie, a kończyło się na nieustannych rozmowach, co oczywiście było niesłychanie ważne, ale skutecznie odciągało mnie od fotografii.
Po półtora roku dołączyła do mnie moja żona, wtedy też dowiedziałem się o przyznaniu mi stypendium "Młoda Polska" i tak zaczęła się nasza wspólna praca nad książką fotograficzną.
Czy ten cykl zmienił coś w Twoim życiu?
Romowie pochłonęli dużo mojej energii, a ja wiedziałem, że chcę iść dalej. Moje dotychczasowe reportaże miały konkretny problem, który chciałem zgłębić. Stwierdziłem, że muszę sobie dać na jakiś czas spokój od zaangażowanych projektów fotograficznych. Chcę robić projekty, które będą przynosić mi wzruszenie i sprawiać przyjemność. Co nie znaczy, że będą to projekty lekkie i proste, ale mocno zakorzenione we współczesnych problemach człowieka.
I taka jest opowieść o Wrześni - miejscu pozornie zwyczajnym, ale jednak niezwykłym.
Pamiętam, jak rozmawialiśmy z Filipem Springerem o tym, że mamy marzenie zrobienia projektu w miejscu nudnym, prostym i zwykłym. To z pozoru nudne miejsce pozwala na to, że nie jesteśmy atakowani, tak jak w wielkich miastach, wszelkimi bodźcami, możemy spokojnie usiąść i wsłuchać się w ciszę danego miejsca, starając się zrozumieć to, gdzie się znajdujemy. Nie można zrobić tego typu projektu we Wrocławiu, Warszawie czy Berlinie. Te miejsca są zbyt anonimowe, ludzie pozbawieni tożsamości. Tu znajdujemy się w cichej przestrzeni, w której jednak aż skwierczy od emocji. Można się skupić na ludziach, wchłonąć ich albo odrzucić. I to jest przepiękne. Marzyła mi się podróż w takie miejsce.
Kolekcja Wrzesińska Ci to umożliwiła...
Nagle przyszło do mnie to zaproszenie od kuratora kolekcji Karola Szymkowiaka, do tego całkiem otwarte. Mogłem robić to, co mi się żywnie podobało. Dostałem impuls, na który podświadomie czekałem. Nabrałem odwagi i po długich przygotowaniach pojechałem do Wrześni i na nowo odkryłem piękno fotografowania wspaniałych ludzi. Poznałem niezwykłość prostoty opowiadania.
Jak udało Ci się odnaleźć na rynku po załamaniu się prasy drukowanej? Pracujesz jeszcze dla gazet?
Wszyscy odczuliśmy tę zmianę, spadły wyceny za fotografie. Ja na szczęście od wielu lat współpracuję z zachodnimi tytułami, co zawsze mi pozwalało na spokój działania, a także z polskimi magazynami, w szczególności z "Newsweekiem", ale nie jest to już stała praca z tygodnia na tydzień, bo mam inne obowiązki. Udaje mi się cały czas robić takie fotografie, jakie lubię, nawet przy zleceniach komercyjnych.
To znaczy, że nie jest źle.
Mogę nawet dziękować temu rynkowi, że się załamał. Dzięki temu zrozumiałem, co jest dla mnie najważniejsze. Smutno mi, że masa utalentowanych fotografów musi zmieniać swoją drogę fotograficzną tylko dlatego, że nie ma miejsca, gdzie można publikować. Na tym cierpi cały rynek.
Jesteśmy społeczeństwem niedojrzałym estetycznie i wizualnie, jeżeli chodzi o szeroko pojęty "obraz", mamy z nim straszny problem. Publikowanie reportaży w prasie było swego rodzaju edukacją wizualną. Szkoda, że w większości gazet nie ma miejsca na przemyślane, większe reportaże i projekty, w których pokazujemy dobrze skonstruowaną opowieść. Jest wprawdzie jeszcze "Duży Format" i "Polityka", które czasem publikują coś dobrego, ale to są wyjątki.
Nadal czujesz się fotoreporterem?
Dla mnie fotoreportaż jest kodeksem postępowania. Wyrosłem na nim. To dla mnie odpowiedzialność za bohatera i za własną twórczość - kolejność nie jest przypadkowa. Ważna jest przejrzystość i rzetelność, bez ściemniactwa. Jeżeli będziemy pamiętać o tych zasadach, to zawsze będziemy fotoreporterami.
Czy myślisz w takim razie, że fotoreporter ma do odegrania podobną rolę do tej sprzed 50-60 lat?
Fotoreporterem jest się z powołania. Mam nadzieję, że ten gatunek przeżyje jeszcze niejeden rozkwit.