Volker Hinz - "Kiedy kogoś fotografuję, pozwalam mu być człowiekiem" Olga Drenda
Kiedy uświadomił Pan sobie, że portret to jest to?
To długa historia. Zacząłem od fotografowania polityków - wykonywałem ich portrety, ale też robiłem reportaże z kampanii wyborczych. Zacząłem od teleobiektywu, a potem stopniowo zbliżałem się do ludzi.
Ma Pan dość nietypową drogę kariery - zanim zajął się Pan fotografią, był Pan inżynierem.
Tak, pracowałem w przemyśle lotniczym, ale to było nudne zajęcie, więc z niego zrezygnowałem. Odbyłem służbę wojskową, i to tam zainteresowałem się fotografią. Pracowałem jako freelancer, aż w końcu udało mi się zdobyć pierwszy etat w Bonn. Krok po kroku dotarłem do redakcji Sterna i zostałem tam już na kolejnych 38 lat.
Znalazł się Pan we właściwym czasie i miejscu, w samym środku złotej ery fotografii prasowej.
(Śmiech) Tak, można tak powiedzieć. A teraz zostałem wyrzucony z raju...
Wszystko aż tak się zmieniło?
Tak, myślę, że tak. Zwłaszcza w Sternie. Kiedyś możliwości tam były olbrzymie.
Ile swobody miał Pan jako reporter Sterna?
Zawsze pracowałem dla siebie samego, miałem się za niezależnego fotografa, a kiedy mnie drukowano, bardzo mnie to cieszyło. Uważałem siebie za "ambasadora służącego Czytelnikowi" - odwiedzałem jakieś miejsce, przywoziłem z niego relację i dzieliłem się tym z ludźmi.
Lata 60. i 70. to epoka zdjęć-ikon, tak przynajmniej patrzymy na to z dzisiejszej perspektywy.
To zawsze kwestia szczęścia. Teraz można robić to samo, z podobnym prawdopodobieństwem. W całym życiu zawodowym można zrobić najwyżej kilka ikonicznych fotografii. I to przy pomyślnych wiatrach! Myślę, że świat pod tym względem aż tak się nie zmienił, zwyczajnie zdjęcia nabierają ciężaru z wiekiem. Znaczenie portretów rośnie w miarę tego, jak ich bohaterowie zostają prawdziwymi legendami.
Pracował Pan z wielkimi osobowościami polityki i kultury. Jak wyglądała ta współpraca?
Zawsze jest podobnie. Kiedy kogoś fotografuję, pozwalam mu się zrelaksować, po prostu być człowiekiem. Jednocześnie staram się być uprzejmy i miły, a swój cel osiągam w międzyczasie.
Czy z kimś pracowało się Panu wyjątkowo pomyślnie albo trudno?
Każdy bohater jest inny, i nie znam nikogo, kto byłby po prostu ciężkim przypadkiem. Ja robię zawsze mniej więcej to samo, ale moi modele są różni - to jest w mojej pracy ciekawe. Niektórzy ludzie, których bardzo chciałem sfotografować, zmarli, zanim dostałem taką szansę. Na przykład Deng Xiaoping. Fidel Castro oczywiście nadal żyje, ale udało mi się zrobić mu zdjęcie jedynie z dużej odległości. A ja potrzebuję krótkiego dystansu. Wiadomo - "Jeśli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie podszedłeś dość blisko" (słowa Roberta Capy - przyp. red).
A jeśli chodzi o miłe zaskoczenie przy pracy?
Często mieliśmy sporo frajdy na planie. Muhammad Ali, któremu zrobiłem bardzo wiele zdjęć, jest niesamowicie charyzmatycznym gościem, a praca z nim była faktycznie zabawą. Z drugiej strony, czasem zdarzało się, że odczytanie czyjejś osobowości zajmowało mi nawet kilka dni. Z kimkolwiek pracujesz, zyskujesz coś dla siebie. Im większe masz doświadczenie, tym jest łatwiej. Ale przede wszystkim trzeba też lubić ludzi. Czasem przygotowuję sobie małą listę pomysłów i dyskutuję je z osobą, którą będę uwieczniać. Jeśli pomysł się nie podoba, idę dalej.
Skąd brał Pan pomysły na zdjęcia?
Po prostu - musisz być na miejscu i próbować różnych rzeczy. Należy też być zawsze przygotowanym. Mam swoje małe archiwum ze szkicami portretów i zawsze, przed każdą sesją, przeglądam sobie te pomysły, robię notatki.
A czy ma Pan jakieś specjalne sposoby na to, jak przekonać co bardziej opornych do współpracy?
Tak, trzeba się mocno wczuć w sytuację. Mam swoje triki. Można przewracać oczami albo wydawać śmieszne dźwięki, cokolwiek, co sprawi, że człowiek może rozluźnić się, zrelaksować. To bardzo ważne. Kiedy uda Ci się wywołać uśmiech, najważniejszy moment następuje, gdy pomału znika on z twarzy. Człowiek już się tak nie szczerzy, ale wyraz twarzy nadal jest błogi - tak jak po orgazmie (śmiech). Złapanie tego momentu największego luzu nie jest łatwe.
Czy zdarzyło się kiedyś Panu, że ktoś był zaskoczony tym, co może wydobyć z niego fotograficzny portret?
Myślę, że każdy dość dobrze zna siebie samego, a ja nie jestem psychologiem i moim zadaniem nie jest naprawianie cudzej duszy (śmiech). Rzadko się zdarza, że po zrobieniu zdjęcia dostaję jakieś komentarze. Robię swoje, zdjęcie idzie do druku, czasem ktoś ponarzeka przy osobach trzecich i potem okazuje się, że do następnej sesji Stern wyznacza innego fotografa. Ale nikt nie mówi nic wprost.
Wielokrotnie powtarzał Pan, że ważna jest opowieść, która stoi za zdjęciem.
Tak, treść jest ważna. Zawsze, kiedy kogoś fotografuję, staram się umieścić go w kontekście. Mamy wtedy drugą warstwę - przedstawianego człowieka w jego własnym świecie.
Jak długo zajmuje Panu przygotowanie się do pracy nad zdjęciem?
Pomyślmy... w jednej z moich książek umieściłem portret reżysera Rolanda Emmericha. Zrobiłem mu tylko jedno zdjęcie. To było po odcinku talk-show, którego był gościem. Poprosiłem go, żeby popatrzył do góry, jakby właśnie leciał statek kosmiczny. Wtedy pojawił się jego agent i zabrał go ze sobą. Udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie, ale wyszło - patrzy na nim w górę.
Z kolei kiedy spotkałem Stevie Wondera w hotelu Dorchester w Londynie, zauważyłem na ścianie lustro i lampę. Poprosiłem pana Wondera, aby spojrzał w lustro - co prawda to trudne w przypadku osoby niewidomej, ale ujęcie wyszło.
Z Harrisonem Fordem umówiliśmy się, że zużyję dwie rolki filmu i odliczaliśmy po kolei klatki. Na każdej z nich przyjmował inną pozę. To samo udało mi się z Peterem Ustinovem - zrobiłem mu dwanaście różnych portretów, z których w końcu złożyłem mozaikowe zdjęcie.
Aktorzy są przyzwyczajeni do tego, aby wciąż zmieniać swoją twarz. Czy to ułatwia pracę?
Tak, ale kiedy zdarzają im się powtórki, muszę ich prosić, żeby wymyślili coś nowego (śmiech). Za to politykom trzeba się przyglądać, złapać ich w sytuacji, kiedy na chwilę zrzucają maski. Kiedyś udało mi się zrobić takie zdjęcie kanclerza Helmuta Kohla: akurat obok niego przejeżdżało dwóch policjantów na koniach, więc złapałem go w kadrze, kiedy stał pomiędzy końmi, jak woźnica. Podejrzewam, że nie był zbyt zadowolony - ale mnie udało się zrobić zdjęcie inne niż zazwyczaj.
Co sądzi Pan o obecnym stanie fotografii prasowej?
Jako stały fotograf Sterna, zjeździłem cały świat, mieszkałem osiem lat w Nowym Jorku. Czułem się dzieckiem szczęścia - miałem regularną płacę, pracowałem dla porządnego magazynu, dla którego starałem się robić porządne zdjęcia, takie, które będą coś znaczyły. A dzisiaj? W redakcji Sterna jest hol, w którym co roku wystawiane są zdjęcia z konkursu World Press Photo. Wszystkie są dobrej jakości, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że są do siebie podobne. Ale taki jest świat, nic nowego pod słońcem.
Czy to znaczy, że fotografia stała się zbyt powszechna? Może się przejadła?
Nie sądzę. I w analogowej, i w cyfrowej fotografii obrazy powstają najpierw w naszych głowach, reszta to narzędzie, przy którego pomocy je urzeczywistniamy. Ja wciąż pracuję Hasselbladem. Próbowano mnie przeciągnąć na cyfrową stronę, nawet dostałem parę aparatów, w tym jako pożegnalny prezent od redakcji Sterna - ale odłożyłem je na półkę i wróciłem do Hasselblada.