Zamach z 11 września na zdjęciu Thomasa Hoepkera Olga Drenda
Uznawany dziś za jednego z najlepszych, ale i najbardziej kontrowersyjnych fotografów Thomas Hoepker urodził się w 1936 r. w Monachium. Studiował archeologię i historię sztuki, jednak zawodowo poświęcił się swojej młodzieńczej pasji – fotografii. Pracował jako korespondent magazynów "Münchner Illustrierte", "Kristall", a wreszcie "Stern", z którego redakcją związał się na wiele lat. Dla "Sterna" przygotowywał reportaże z NRD, był też amerykańskim korespondentem magazynu. Stworzył wiele głośnych reportaży ze swoich podróży po USA. Blisko współpracował z legendarnym bokserem Muhammadem Ali.
W latach 70. pracował ze swoją ówczesną żoną, Evą Windmoeller, jako amerykański korespondent Sterna. W latach 2003–2006 pełnił funkcję prezesa Magnum Photos. Hoepker jest laureatem prestiżowej nagrody Kulturpreis of the Deutsche Gesellschaft für Photographie oraz wyróżnienia niemieckiego ministerstwa pomocy zagranicznej za opowiadający o Gwatemali film dokumentalny Death in a Cornfield.
Jedno z najbardziej znanych zdjęć zrobionych przez Pana dotyczy Ameryki, mowa oczywiście o fotografii z 11 września 2001. Jak to jest być autorem jednego z najbardziej kontrowersyjnych zdjęć ostatnich lat?
To dziwne uczucie. Po zrobieniu tego zdjęcia przecież odłożyłem je na bok, w ogóle nie byłem z niego zadowolony. Nie wracałem do niego przez dwa lata. Miałem poczucie, że tego dnia zawiodłem, bo przecież powinienem był być w centrum wydarzeń, na terenie Ground Zero! To zdjęcie było dla mnie dokumentem osobistej porażki. Dopiero po dłuższym czasie musiałem przyznać, że to zdjęcie również jest ważne, że ma swoje znaczenie.
Kiedyś podsumował Pan swoją działalność zdaniem: "nie jestem artystą, lecz twórcą obrazów". To brzmi jak manifest. Gdzie leży różnica?
Od zawsze pracowałem jako fotoreporter dla prasy i moją rolą było pokazywanie tego, co się dzieje wokół. Prace fotoreportera mogą mieć oczywiście wysokie walory artystyczne, ale ich estetyczna strona ma drugorzędne znaczenie. Jego zadaniem jest wyjście w świat i opowiedzenie o nim ludziom. Zawsze czułem się nieswojo w stosunku do artystycznych prac, które mają niewielkie walory komunikacyjne - takie "introwertyczne" prace mogą być piękne i może stać za nimi jakaś idea, ale jest wyrażona na tyle niejasno, że między fotografem a widzem powstaje bariera. Dlatego nie zgadzałem się, aby określano mnie mianem artysty. To, co robię, ma łączyć ludzi ze światem.
Jest Pan znany jako zwolennik bezpośredniości, szczerości w fotografii?
Mam nadzieję, że nie zrobiłem nigdy żadnego fałszywego zdjęcia! Oprócz portretów, staram się unikać pozowanych fotografii. Wolę stać z boku, przyglądając się temu, co się dzieje, i się nie wtrącać. Czekam, aż nadejdzie okazja, i wtedy robię zdjęcie. W fotoreportażu trzeba być niewidzialnym, jak powiedział Cartier-Bresson "trzeba zmienić się w muchę na ścianie".
Bardzo cenione są Pańskie zdjęcia z podróży po Ameryce w latach 60. Można nawet powiedzieć, że jest Pan swego rodzaju fotografem Ameryki. To ważny motyw w Pana twórczości. Ponownej publikacji doczekały się Pana wczesne zdjęcia z podróży do NRD.
W tamtym czasie byłem dosyć świadomy tego, co chcę robić. Byłem oficjalnym korespondentem magazynu "Stern" i szukałem najlepszego sposobu, żeby pokazać ten dziwny, nieznany kraj, który był w istocie przecież połową mojego kraju. To było trudne zadanie. Nie ze względu na milicję, bo jako oficjalny fotoreporter miałem zezwolenie na robienie zdjęć na mocy porozumienia między NRD i RFN. Problem polegał na tym, że tam było straszliwie nudno. Mogłem krążyć po mieście przez cały dzień i nie znaleźć nic wartego sfotografowania. Do dziś uważam, że najważniejszym sprzętem fotografa są dobre buty - wtedy musiałem chodzić po okolicy niemal bez przerwy w poszukiwaniu czegoś do sfotografowania. Musiałem mieć dużo szczęścia, żeby coś mi się trafiło.
A poza butami - czy ma Pan ulubiony sprzęt fotograficzny?
Dorastałem z Leiką. W międzyczasie używałem wielu różnych aparatów, ale powoli wracam do korzeni. Staram się być na bieżąco z rozwojem technologii i jestem wielkim zwolennikiem fotografii cyfrowej, chociaż wiem, że wielu moich kolegów wciąż fotografuje analogowo. Przy tym uważam, że rodzaj aparatu to drugorzędna sprawa. Najważniejsze to być na miejscu, zwracać uwagę na to, co się dzieje.
Pracował Pan często w Gwatemali, nakręcił Pan również film dokumentalny poświęcony temu krajowi.
Zaczęło się bardzo typowo, wysłano mnie tam na zlecenie. Miałem fotografować krajobrazy. Potem wróciłem tam z moją żoną, która mówi po hiszpańsku, mieliśmy więc okazję porozmawiać z ludźmi. Mieszkający w Gwatemali Majowie przeżyli prawdziwy horror, lata prześladowań. W Gwatemali przez 30 lat trwała wojna, o której nie mówiono przecież w mediach. Zagłębiliśmy się w temat i postanowiliśmy nakręcić film, aby pokazać światu kraj, o którym nikt nie ma pojęcia.
Był Pan prezesem Magnum Photos. To symboliczna rola. Myślę, że nieuniknione jest pytanie o Pańską opinię o tym, jak miewa się fotoreportaż dziś...
Można powiedzieć, że fotoreportaż znalazł się w kryzysie, ponieważ skurczył się tradycyjny rynek wydawniczy. Internet sprawił, że każdego dnia publikuje się tysiące zdjęć, z których wydawcy mogą korzystać minimalnym kosztem. Z tego powodu fotoreporterzy znaleźli się w cięższym położeniu. Czasy, w których regularnie pracowało się dla jakiegoś magazynu za stałą pensję, również już należą do przeszłości. Wszyscy uczestniczymy teraz w wielkim wyścigu, konkurujemy z nadmiarem zdjęć w sieci. Bardzo trudno jest znaleźć swoją niszę i zarobić na siebie. Ale z drugiej strony - Internet jest przecież bardzo bogatym i inspirującym medium.