Chris Niedenthal - portrecista PRL-u Olga Drenda
PROfil |
Chris Niedenthal
|
Na półki trafiła właśnie Pana najnowsza książka Zawód: fotograf. Dlaczego akurat teraz postanowił Pan podsumować swój dorobek?
To nie był mój pomysł. Maja Lipowska z wydawnictwa Marginesy, z którą przyjaźnimy się od wielu lat, dała mi na urodziny pięknie wydaną biografię Zofii Nasierowskiej. Wpisała mi dedykację z nadzieją, że następna taka publikacja będzie moja. Maja i Hanna Grudzińska - właścicielka wydawnictwa - wręcz zażądały ode mnie, żebym napisał książkę (śmiech). Łatwiej mi pisać po angielsku - piszę czasami felietony po angielsku dla Biweekly.pl - ale książka powstała od razu po polsku, żeby uniknąć problemów wynikających z dodatkowego tłumaczenia. Napisałem na próbę parę stron pierwszego rozdziału - zostały zresztą bez zmian jako pierwsze słowa książki. Od tego się zaczęło.
Pisałem tylko 4 miesiące. Nie miałem żadnego szczególnego planu, po prostu pisałem ciurkiem, nawet bez wydzielenia rozdziałów.
Sam czytał Pan swoją książkę w radiu - to również nowa rola dla Pana.
Zająłem się nagle wszystkim, co do mnie nie pasuje. Powiem szczerze, że to, że napiszę książkę, którą w dodatku będę czytać na głos w radiu, to ostatnia rzecz, o której mógłbym pomyśleć. Mam złą dykcję, za szybko mówię, nie uważam się za właściwą osobę do czytania czegokolwiek, a szczególnie po polsku. Przyznaję jednak, że radio przyczyniło się do popularności mojej książki- wiele osób, które przychodziły na spotkania promocyjne, zainteresowało się, słysząc jej fragmenty w Trójce. Jestem uradowany, ale i bardzo zdziwiony.
Czy ciężko było przeprowadzić retrospekcję na podstawie takiego ogromnego materiału?
Najtrudniejsze jest ustalenie, gdzie zacząć i skończyć - pośrodku już samo leci. Na szczęście miałem swoje kalendarzyki z zapiskami. To dało mi ramę, dzięki której wiedziałem, gdzie i kiedy byłem i co tam robiłem. Patrząc w taki kalendarz, człowiek przypomina sobie coraz więcej. W pewnym sensie mamy w mózgu zakodowanych wiele rzeczy i gdy się zastanowić, nie jest tak trudno do nich dotrzeć. Problem polega na tym, aby napisać o nich ciekawie.
Zawsze uważałem, że mam jeden z najciekawszych zawodów na świecie - praca fotoreportera dzięki swojej różnorodności jest jedną wielką przygodą- chociaż sam mam się za nudziarza. Nie rozumiałem, dlaczego ludzie uważają, że fotoreporter to chłopaczyna w obdartych spodniach, który tak sobie chodzi i robi zdjęcia. Ta praca wymaga wielu dodatkowych umiejętności. Trzeba być zaradnym, w miarę sprytnym - zawsze uważałem, że nie jestem specjalnie obrotny, ale dawałem sobie jakoś radę.
Choć miałem też szczęście, że trafiłem na tak ważny okres. Przyjechałem tu jako młodzieniec w czasie, gdy nikt na Zachodzie nie interesował się Polską. Robiłem lokalne tematy, marząc, że Polska stanie się kiedyś ważniejsza, bardziej rozpoznawalna w świecie. Nie było najłatwiej, ale udało mi się zrobić kilka "michałków". Od momentu wyboru Papieża miałem jednak ręce pełne roboty. Trafiłem w końcu na najciekawszą epokę w Europie od czasu wojny. Moi koledzy z USA zazdrościli mi, że praktycznie co tydzień moje zdjęcia są publikowane w "Newsweeku" czy później w "Time". Oni, pracując w innych rejonach, nie mieli takiej okazji.
Jak wyglądała konfrontacja przybysza z Wielkiej Brytanii ze "światem na opak", jakim była wówczas Polska?
To właśnie ta odmienność tak mnie pociągała. Nie jestem jakimś wielkim oryginałem, ale jednak to, że wszystko było postawione na głowie, że panuje straszny system polityczny i ekonomiczny, a w tym wszystkim ludzie są tak fajni, bardzo mnie fascynowało. Wśród polskiej młodzieży czułem się lepiej niż w "swinging London", który w ogóle mnie ominął. Wolna miłość, narkotyki - tego kompletnie nie zauważałem.
Ale grał Pan na perkusji.
Wolałem zawsze sam grać, niż chodzić na czyjeś koncerty, w takich sytuacjach jestem raczej uczestnikiem, niż obserwatorem. Z tej samej przyczyny nie byłem nigdy miłośnikiem sportu. Perkusja jest wspaniałym instrumentem, dawała mi odrobinę szaleństwa. Lubiłem zawsze klasycznego rocka, The Rolling Stones, Cream. Czasy, w których grałem, były wspaniałe dla muzyki. Marzę, żeby jeszcze w przyszłości zagrać.
Fotografia wygrała w końcu z perkusją - okazało się, że to moja największa pasja. Na bycie rockmanem byłem zresztą za mało szalony. Poza tym zawód fotografa nie zawsze wymaga pracy w grupie, bardziej odpowiada samotnikowi takiemu jak ja.
Miał Pan ulubionych muzyków, a fotografów?
Kiedy jeszcze studiowałem, interesowałem się bardziej twórczością innych fotografów, miałem z nią większą styczność. Byłem fanem Cartier-Bressona, ale przecież wszyscy nimi jesteśmy. Bill Brandt niegdyś był fotografem dokumentalnym, choć za moich czasów już nie - ale mówiło się wówczas o nim wiele - zapadł mi mocno w pamięć. Z fotoreporterów wojennych na pewno Don McCullin, mniej znany w Polsce David Douglas Duncan - świetny fotograf II wojny światowej, Korei i Wietnamu, później fotografował Picassa.
Imponował mi styl życia fotoreporterów w czasach "Life". Gdy pracowałem w "Time", zdążyłem na sam koniec epoki dobrobytu fotografów - nie byliśmy noszeni na rękach, ale mieliśmy carte blanche, jeśli chodziło o koszty. Najważniejsze było, żeby dotrzeć na miejsce i zrobić zdjęcia, więc finansowano podróż, zakwaterowanie, tłumaczy, wszystko, co było niezbędne. Obowiązujący wówczas system kontraktowy był bardzo wygodny - mieliśmy nie tylko zapewnione roczne wynagrodzenie, ale i wszystkie niezbędne materiały, i co najważniejsze, mogliśmy poczuć się częścią "rodziny". Przyznaję, że kiedy dostałem się do stopki "Time'a", był to dla mnie wielki zaszczyt - poczułem się może nie "kimś", ale już "czymś" (śmiech).
Nie można jednak porównać tego na pewno z czasami, kiedy Capa czy Eisenstaedt byli prawdziwymi królami życia w garniturach i z cygarami. Teraz jesteśmy jedynie ich biednymi kuzynami w dżinsach, a inni nie mają zbyt wielkiego mniemania o nas. Choć w garniturze nie byłoby jednak tak łatwo wspinać się na wieżę kościoła Mariackiego czy biegać po klatkach schodowych.
Fotografuje Pan hobbystycznie od 11. roku życia.
Już wtedy się zainteresowałem tym, co można osiągnąć za pomocą takiego małego pudełeczka i fotografowałem dużo, choć oczywiście wszystko robiłem źle. Wciągnęło mnie to jednak, więc roznosiłem gazety, aby zarobić na lepszy aparat. Moje hobby zmieniło się w pasję, a następnie w zawód.
Dziś często młodzi pytają mnie, co robić, aby zawodowo robić zdjęcia. Odpowiadam im zawsze: fotografować. Nie jestem wielkim zwolennikiem szkół fotograficznych, choć sam taką skończyłem. Studia dają kontakt z mistrzami, z którymi można dyskutować, podglądać ich pracę - jednak fotografię albo ktoś ma w sobie, albo nie. Może się okazać, że dla fotoreportera cenniejszym kierunkiem studiów będzie socjologia. Nie chcę tu negować oczywiście przydatności szkół fotograficznych, choć akurat na reportaż jest coraz mniejsze zapotrzebowanie.
Czy fakt, że był Pan przybyszem z zewnątrz, pozwolił Panu wyraźniej dostrzec osobliwość PRL-owskiej Polski?
Sam tak nie uważałem, ale mówią tak moi koledzy. Gdy przyjechałem tu ponad 30 lat temu, widzieli, że zwracam uwagę na inne rzeczy, obok których Polacy często przechodzili obojętnie, mając z nimi do czynienia na co dzień. Ale przecież Biegański, Pawela czy Barański też czuli tę egzotykę i robili świetne zdjęcia na podobne tematy jak ja, tyle że głównie w czerni i bieli. Nie byłem wcale lepszy od nich, różniłem się jedynie tym, że pracowałem w kolorze. Poza tym Polska to była dla mnie egzotyka innego rodzaju - zagraniczna, ale jednak wciąż europejska.
Odmienność "niedziałającego kraju".
Tak, kraj pełen świetnych ludzi, ale kompletnie niedziałający, jeśli chodzi o wszelkie instytucje czy usługi. Ale nie przeszkadzało mi to, wręcz to uwielbiałem - uważam, że życie im trudniejsze, tym jest ciekawsze. Byłem młody, wszystko mi się podobało, wszystko było przygodą. Wpadłem jak śliwka w kompot. Otoczenie było sympatyczne, ale i zaangażowane - myślami i czynami musiało walczyć z trudnościami wokół. W komunizmie życie było paskudne, ale ten idiotyczny i okrutny system paradoksalnie produkował wspaniałych ludzi. Dziś mamy dobrobyt, co jest wspaniałe, ale sprawia, że musimy się mniej starać.
Czy dzięki swojej "usterkowości" socjalistyczna Polska nie była bardziej fotogeniczna niż dzisiaj? Właściwie każda przypadkowa, uliczna scenka była tak surrealistyczna, że mogła stanowić symbol całego ustroju.
Zgadzam się, dla mnie była bardziej fotogeniczna. Moje zdjęcia z lat 70. i 80. robiłem do szuflady, przydają się dopiero dziś. Może gdybym fotografował teraz naszą codzienność i przyjrzał się temu za 30 lat, te zdjęcia nabrałyby wartości.
Teraz nie odczuwam takiej egzotyki, co można fotografować? Co najwyżej reklamy przydrożne - choć może gdybym ruszył w podróż w Polskę, zauważyłbym więcej?
Normalność, jaką dziś mamy w Polsce, uwielbiam, ale bieda jest niestety bardziej fotogeniczna.
Czy wolał Pan fotografować ważne wydarzenia, czy to, co działo się "pomiędzy"?
To pomiędzy jest chyba bardziej wartościowe z dzisiejszego punktu widzenia. Wszyscy wiemy, jak wyglądał strajk w Gdańsku czy upadek muru berlińskiego. Te momenty były bardzo fotogeniczne, i były też wspaniałym przeżyciem dla mnie. Wiedziałem, że właśnie obserwuję bardzo ważny dla historii moment, więc fotografowałem jak oszalały. To było jednak coś całkiem innego niż jazda bocznymi drogami przez Polskę, kiedy nagle można zauważyć coś, co sprawia, że się zatrzymujesz i po prostu fotografujesz. Robisz zdjęcie sam, w swoim czasie. Dzięki temu takie zdjęcia są bardziej osobiste. Kiedy stałem pod murem, czułem, że wraz z komunizmem kończy się moja praca! Całe życie w końcu fotografowałem komunizm, walkę z nim, a wreszcie jego koniec.
Musi teraz radzić sobie Pan z etykietą kronikarza komunizmu.
Albo komunizmu, albo niepełnosprawnych intelektualnie. Ale niech będzie, specjalnie się tym nie martwię. Cały czas jestem pytany o Czas Apokalipsy - nawet dziś już zadano mi pytanie, czy sława tego zdjęcia to dla mnie radość, czy przekleństwo. Oczywiście mogę całkiem szczerze odpowiedzieć, że i jedno, i drugie - przekleństwo dlatego, że bez przerwy muszę o nim opowiadać.
W autobiografii całkiem uczciwie przyznaje Pan, jaka była Pańska reakcja na stan wojenny: "Znowu tyle roboty!"
Tak, obudziłem się w niedzielę i pomyślałem: O, cholera! Niedziela, a tu muszę iść do roboty! Pracowałem wtedy przez cały czas, miałem nadzieję odpocząć przed świętami, a tu - coś takiego. Skoro pracowałem tak blisko tego wszystkiego, co się działo, moje emocje polityczne, zawodowe i osobiste były dość mocno pomieszane. Trudno było odgrodzić się od tego wszystkiego.
Pana charakterystyczną formułą było fotografowanie historii z perspektywy obywatela - uczestnika. Widać to szczególnie w Pana ostatnim albumie, "In Your Face". Czy to był zamierzony ruch?
"In Your Face" to pomysł wydawcy. Gdy zobaczył zdjęcia z Gdańska ze strajku z 1988, strajku, który wydawał się beznadziejny, lecz w końcu doprowadził do Okrągłego Stołu, zwrócił uwagę na portrety strajkujących. Poprosił mnie, abym znalazł więcej zdjęć twarzy z lat 1988/89. Poprosił też świetnego austriackiego autora, tłumacza i dziennikarza Martina Pollacka, by napisał esej do tej książki. A fotografie w niej to były przeważnie bardziej prywatne momenty, portrety zwykłego, zmęczonego obywatela z tamtych lat. To zdecydowanie bardziej osobista fotografia, choć niekoniecznie byłem tego świadomy w tamtym momencie - fotografowałem po prostu wszystko, co było przede mną.
Po burzliwych latach pracy dla "Newsweeka" i "Time'a" wyciszył się Pan, zajął się Pan czułymi, osobistymi zdjęciami, głównie portretami dzieci niepełnosprawnych.
Życie różnie nami kieruje. Przez wiele lat miałem tyle roboty, że trochę mnie to wypaliło. Kiedy miałem pracy nieco mniej, nadszedł moment, że zacząłem robić coś innego. Niepełnosprawne intelektualnie dzieci zacząłem fotografować z potrzeby serca. Siostra cioteczna namówiła mnie, abym sfotografował jej syna, Michała - dziś już dorosłego, młodego mężczyznę, choć nie widzi, nie słyszy, nie chodzi, nie mówi. Nie czułem się obcy wśród niepełnosprawnych, sam mając taką osobę w rodzinie. Reszta była naturalną progresją.
Fotoreporter jest zawsze w pewnym sensie portrecistą - album "In Your Face", o którym mówiliśmy, to przecież też portrety, choć nieformalne. Moje portrety są zwykłe, reporterskie. Nie sprawdzam się w awangardzie i zawsze pozostaję raczej w tyle.
Co sądzi Pan o kondycji fotoreportażu dziś?
Często zasiadam w jury konkursów i martwię się, że fotografowie nie zawsze wiedzą, które zdjęcia wybrać, żeby stworzyć spójny reportaż. Zdarza się, że jest o jedno za dużo, i gdyby nie ono, powstałby świetny materiał. Czasem wtedy sami wyrzucamy takie zbędne zdjęcie, tym sposobem ratując reportaż. Rozumiem tych fotografów, bo sam jestem kiepskim edytorem swoich zdjęć - zawsze w prasie wybierano za mnie.
Mamy zalew fotoreportaży "turystycznych" - dzięki tanim biletom lotniczym można jechać na wakacje z żoną w dalekie, egzotyczne strony i przy okazji strzelić sobie reportażyk. Nie o to chodzi. Jedyną ich zaletą jest fakt, że są egzotyczne. Tego rodzaju "reportaży" w zgłoszeniach konkursowych przychodzi bardzo dużo - a jak można zrobić dobry reportaż w ciągu dwutygodniowych wakacji, kiedy w dodatku uwagę rozprasza jeszcze żona? Trzeba robić zdjęcia, a nie zwiedzać.
"Viva!" w swoim konkursie fotograficznym nagrodziła ostatnio reportaż o pozycji kobiet w Afganistanie. Widać było, że młody chłopak, który go zrobił, musiał pobyć tam dłużej, wejść w to środowisko, co jest bardzo trudne. Miał pomysł, myśl przewodnią, i potrafił to zrealizować. Dzięki temu wygrał. Co ciekawe okazało się, że właśnie wyjechał tam na "wakacje", tyle, że na dwa miesiące. To zadziałało na jego korzyść.
Pomysł, zaangażowanie i wrażliwość to klucz do dobrego fotoreportażu. Trzeba być wrażliwym na otoczenie, rozumieć, co i dlaczego się robi. Wtedy nawet najprostsza rzecz może się stać podstawą świetnych zdjęć.
Samo ciekawe wydarzenie nie gwarantuje, że powstaną dobre zdjęcia. W ubiegłym roku mieliśmy dwa bardzo nośne medialnie tematy. Na konkurs Grand Press Photo przyszło mnóstwo materiałów o powodzi i o protestach pod pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej. Większość z nich nie była dobra, ale zdarzyły się fotografie bardzo mocne. Zdjęcie Jacka Waszkiewicza, które wygrało, przedstawia protest pod pałacem: zaciśniętą pięść, a w tle krzyż. Pokazuje wściekłość ludzi, bezradność strażników miejskich. Wszystko to jest ujęte w tym zdjęciu - dlatego musiało wygrać.
W prasie dziś nie ma zbyt wiele miejsca na drukowanie reportaży. Zmieniają się kryteria - nawet World Press Photo nagradza "serie zdjęć", a nie "reportaże". Zmienia się również technologia. Reportaż, zwłaszcza fotografia wojenna, teraz jest raczej oddolną inicjatywą samych uczestników wydarzeń. Coraz częściej używa się iPhone'ów, które wpływają na bezpieczeństwo - brak dużego sprzętu sprawia, że nie wygląda się na fotografa. Sam również chodzę dziś częściej z kompaktowym Nikonem. Większy sprzęt zawsze budzi podejrzenia.
A jak było 30 lat temu?
Nie było tak łatwo fotografować. Ludzie bali się aparatów, bo podejrzewali, że może stać za tym ubecja. Nawet próby zrobienia zdjęć kolejki do sklepu nie były proste - ludzie wstydzili się, że fotografuje się ich właśnie w momencie, gdy czekają w tłumie na kawałek kości z mięsem. Jednak mimo wszystko życie fotoreporterów było trochę łatwiejsze, choćby dzięki temu, że nie było domofonów, mogłem robić bez problemu zdjęcia z góry, z wyższego punktu widzenia. Nic tak nie szkodzi fotoreporterom jak domofony. Dawniej mogłem swobodnie wejść na klatki schodowe, pukać do drzwi i prosić o dostęp do okna czy balkonu, i stamtąd fotografować. Dzisiaj technologia oczywiście pomaga, ale jednocześnie jest przeszkodą psychiczną.
Dziś zawód fotografa jest pod pewnym względami chyba trudniejszy.
Tak, bo każdy chce być fotografem. Krąży fama, że czeka wielka sława, że spotyka się piękne dziewczyny... W modzie owszem, ale jeśli jest się fotoreporterem, oczywiście czasem zdarzają się piękne dziewczyny, ale równie często jakiś paskudny polityk, z którym w ogóle się nie zgadzamy, a tu trzeba zrobić mu zdjęcie! Choć różnorodność sprawia, że ten zawód jest taki ciekawy.
Niestety, ogólnie nie jest łatwo, ale to choroba chyba wszystkich zawodów, która pojawia się, gdy zaczyna panować pieniądz w miejsce jakichkolwiek myśli twórczych. Magazyny zamykają działy fotograficzne, korzystają jedynie ze zdjęć freelancerskich. Wielkie wydawnictwa czują się wszechmocne i starają się zawsze pozyskać zdjęcia jak najtaniej, na czym traci fotograf. Żądają dla siebie jak najwięcej praw, w zamian za jak najmniejsze honorarium. Jednocześnie na fotografię jest przecież coraz większe zapotrzebowanie.
Internet częściowo współtworzy takie myślenie, bo w sieci trudno jest chronić swoje prawa. Nie zamierzam potępiać Internetu, ale wiem, że takie sprawy trzeba regulować.
A self-publishing, o którym tyle się dziś mówi?
Self-publishing to dobra droga do bycia artystą - ale też jest to inwestycja. To piękna inicjatywa, zwłaszcza gdy chce się pokazać swoje prace gdzieś dalej, zdobyć zlecenia. Możliwość stworzenia własnego albumu, w malutkim nakładzie, za stosunkowo małe pieniądze - to świetna rzecz. Dziwny paradoks - tak olbrzymie zapotrzebowanie na fotografię, a jednocześnie tak trudny czas dla fotografów.
Wiem, że jest Pan zwolennikiem technologii 3D.
To bardzo piękna technologia, znana zresztą od bardzo wczesnych dziejów fotografii. Niedługo po wynalezieniu aparatu fotograficznego ktoś mądry pomyślał o tym, że jeśli popatrzy się odpowiednio na dwa niby identyczne zdjęcia, osiągnie się efekt widzenia trójwymiarowego.
Dla warszawskiego fotoplastikonu pokazałem w pewnym sensie staromodne reporterskie zdjęcia z Warszawy. Fotografowałem starym Kodakiem, co nie było najłatwiejsze. Technologia cyfrowa dopiero od niedawna daje nam możliwości, aby robić zdjęcia 3D na masową skalę. Nie robi się teraz klasycznych aparatów 3D, choć 50-60 lat temu było to popularne medium. Moje zdjęcia nie były rewelacyjne, praca z aparatem nie była łatwa, ale było warto. Zadziałała też atmosfera tego magicznego miejsca, jakim jest fotoplastikon. Fotografowałem chłopaka, który na Starówce robi wielkie bańki mydlane. Banalny temat, ale w 3D okazuje się, że to mała rzecz, która cieszy.
Moje zdjęcia ze stanu wojennego również zostały przerobione na efekt 3D. Można się nieźle nabrać! Wygląda to trochę jak wycinanki z książki dla dzieci, ale robi wrażenie - widzimy, że żołnierz stoi przy koksowniku i odruchowo próbujemy za niego zajrzeć.