Bogdan Dziworski - "Interesujący jest tylko człowiek" Magdalena Rudzka
Umawiając się na wywiad, powiedział Pan, że fotografia to Pana hobby. Czy tak jest naprawdę?
Fotografia, jaką ja uprawiam to jest rzecz nieopłacalna, tylko wariaci mogą sobie na to pozwolić. Ja raczej żyję z czego innego. Fotografię traktuję więc jako hobby.
Ironia losu.
Owszem, sprzedaję zdjęcia - bromowe odbitki kolekcjonerskie, tzw. "silver gelatin print", zajmuje się tym galeria w USA i popyt na to jest. Swego czasu, dzięki pobytowi w USA i dzięki temu, że poznałem kilku wybitnych fotografów, m.in. Richarda Avedona i Roberta Franka, o mało nie rzuciłem filmu na rzecz fotografii. Jednak nie można łączyć tych dwóch dyskursów, uprawiać ich jednocześnie. Kiedyś robiłem film o wojnie w Jugosławii i pomyślałem w pewnej chwili: "zrobiłbym znakomite zdjęcia", ale wymagałoby to chyba rozdwojenia jaźni. Nie da się tego połączyć. Więc głównie robię filmy, a fotografia to hobby. Ale oczywiście w filmie najważniejsza jest dla mnie forma, plastyka obrazu, ciekawe światło.
A w fotografii?
Przypadek - to są ułamki sekund. Czasami potwierdza się to, że forma idzie za treścią, ale jest to bardzo trudne, bo przecież chodzi o emocje człowieka. Zatem: decydujący moment, którego uchwycenie jest magiczne. Jestem obserwatorem z boku, nie mieszam się. Parę razy i tak dostałem w mordę, ale taka jest cena.
Wielkie wrażenie zrobił na mnie Pana film "Kilka historii o człowieku". Niesamowite jest to, że ten człowiek jest tam absolutnym centrum, oprócz niego praktycznie nic nie ma.
Dla mnie ten człowiek jest też bardzo ważny. Tak naprawdę zrobiłem o nim dwa filmy - ten, i później dla BBC kolejny, pt. "Prisoner" - który otworzył mi wiele drzwi. Co do centralnej roli człowieka - BBC miało problem z przełknięciem filmu, w którym nie ma komentarza, gdzie jedynym przekaźnikiem jest obraz. W końcu udało się to obejść, dodając scenę, w której bohater nadaje alfabetem Morse'a. BBC uznała to za komentarz.
W fotografii dokumentalnej widzę nadmiar tematów, realizowanych przez ludzi z Europy - o czymś bardzo dalekim, egzotycznym. Te tematy często się powtarzają i czasem czuję przesyt, widząc kolejny reportaż, np. ze Strefy Gazy. Co Pan o tym sądzi?
Dla mnie najważniejsze jest to, żebym zdjęcie zapamiętał. To co efektowne i na czasie - nie zawsze najbardziej zapada w pamięć. Jak coś jest słabe to jest słabe i żaden egzotyczny temat tego nie zmieni. Nawet za rogiem można zrobić takie zdjęcie, że szczęka opada i mniej więcej o to mi chodzi.
I cały czas szuka Pan tych sytuacji?
Ostatnio wróciłem do fotografii, ciągle pracuję na analogu.
Nie ma opcji, żeby Pan z analogu zrezygnował?
W tej chwili Leica oferuje mi swój model cyfrowy, ale ja wolę tajemnicę. W czasie, kiedy podglądamy zdjęcia na ekranie, przeważnie wydarzają się najlepsze rzeczy. Nie nacisnąłeś - minęło. Nacisnąłeś - jest. Więc ja nie podglądam, tylko naciskam.
Leica to jest chyba takie coś, co człowieka wciąga.
O tak. Na Leice mało kto fotografuje, bo to trzeba umieć, jest aparatem trudnym do opanowania. Mam egzemplarz przystosowany do moich potrzeb. Magia. Dlatego z wielką chęcią współpracuję z polskim oddziałem Leiki. Miałem wystawę w Leica Gallery, w tej chwili pracujemy nad książką, która połączy moje stare zdjęcia z nowymi.
Których pewnie nie mieliśmy okazji jeszcze nigdzie widzieć?
No nie. Dobre zdjęcia robi się trudno i długo. Czasami człowiek chodzi cztery, pięć godzin - i nic. Teraz chodzę przeważnie po Warszawie i Szczecinie. Niewielu może sobie pozwolić na poświęcenie takiej ilości czasu. Dobra kondycja to podstawa, naprawdę.
I warunek konieczny, o którym jednak za mało się mówi: trzeba kochać człowieka. Interesujący jest tylko człowiek.
Zawsze mnie fascynowało to, jak fotograf znalazł się w danej sytuacji.
To jest coś niewyjaśnionego. Było, minęło - jak mówił Bresson.
Bresson napisał wstęp do Pana jedynej wydanej w Polsce książki "1/250". Proszę coś o nim opowiedzieć.
To był właściwie list. Napisał go w momencie, kiedy byłem na rozdrożu, chciałem robić i fotografię, i filmy. To były lata 70., posłałem mu swoje zdjęcia, byłem blisko przyjęcia do Magnum, jednocześnie okoliczności życiowe kazały mi kręcić filmy. Nie poświęciłem filmu, nie wiem, gdzie byłbym teraz, gdybym wtedy podjął inną decyzję. Może byłbym innym człowiekiem, już się nie dowiemy. Ale cieszę się z tego, co osiągnąłem jako filmowiec. Dzięki tej szansie wyboru dziedziny mogę zawsze powiedzieć "nie", nie iść na fotograficzne kompromisy, postawić się, czasami wypiąć. To jest luksus.
Co Pan sądzi o określeniu "fotografia uliczna"? Według mnie fakt zrobienia zdjęcia na ulicy wcale nie znaczy, że trzeba tworzyć z tego odrębny gatunek fotografii.
Ja tego w ogóle nie nazywam, mnie chodzi tylko o jedno: co ty, koleś, możesz przedstawić? Co w danej sytuacji zrobiłeś? Jedno zdjęcie mówi więcej, niż tysiąc słów. Dlatego jestem otwarty na fotoamatorów, czasem słucham ich z większą ciekawością niż profesjonalistów. Kompletnie nie ma to dla mnie znaczenia.
Uczy Pan w katowickiej szkole filmowej, na wydziale operatorskim. Jak Pan ocenia swoich uczniów?
Rewelacja. Kręcę teraz film, miałem wiele propozycji współpracy od różnych uznanych twórców, ale wolę robić go ze studentami. Na studiach dużo pracują z kamerą, ale muszą też robić zdjęcia. I robią to świetnie - to są świeże, nieobciążone żadnymi manierami fotografie.
Część uroku Pana zdjęć, tych, które pamiętamy, tkwi w czasach, kiedy zostały zrobione. Uważa Pan, że są bardziej i mniej fotogeniczne epoki?
Wolałem "tamte" czasy, może dlatego teraz chętnie patrzę na Wschód i tam szukam tematów: w Rosji, Mongolii, na Bałkanach. Homogeniczny Zachód mnie mało interesuje...