Długa lufa i granaty - felieton fotograficzny Jacek Gąsiorowski
Nie będę udawał, że mnie to kręci, nie będę mrużył oczu w niemym zachwycie, nie będę zazdrościł ciekawego życia, nie będę udawał doświadczenia religijnego. Nie będę wmawiał sobie, że to misja. Nie będę.
To nie jest akt skruchy polucyjnego młodzieńca, stojącego w rozkroku nad odchodzącym życiem błogiej nieświadomości, a tajemniczym, pociągającym światem z krwi i kości. To charakterystyka mojego stosunku do fotografii wojennej, ekstremalnej wersji fotografii ulicznej. Piszę to z perspektywy przebrzmiałego już echa kolejnego WPP ale to dobrze, że z perspektywy, bo łatwiej i obiektywniej ustawić celownik na meritum sprawy. A więc, nie szanuję, nie cenię i nie hołubie tego rodzaju obrazowania. Znudziły mi się już te obrazki poumieranych świętych młodzieńców wtulonych i kostniejących w swoje porzucone matki w czarnych tunikach. Nie widzę potrzeby afirmowania skomplikowanego systemu wywoływania wojen, fotografowania ich, życia na skraju wydajności. Ekstremalnego systemu poszukiwania sensu i poczucia istnienia w bieganiu za partyzantami i uchylaniu się przed pociskami moździerzowymi. Nie współczuję także żadnej redakcji ani rodzinie fotografa wojennego, który zmarł rażony kulą zbłąkaną. Nie kupuję tego, podobnie jak resztek oparów polskiego misyjnego Valen Rodu. Podobnie jak kilka osób, które umieją trzeźwo myśleć, zauważam, że w dniu, w którym zginęli wzmiankowani dziennikarze, zginęło około 300-400 osób, które w większości nie mają nawet telefonu komórkowego, a w nim aparatu do uwiecznienia swej śmierci. Zmarli dziennikarze to ciężko uzależnieni ludzie, uzależnieni od skrajnych emocji, niepotrafiący już żyć w świecie miałkich wydarzeń. Dobrze to obrazuje materiał o bractwie Pif-Paf, ich późniejszych przygodach z psychiatrią kliniczną i samobójstwach.
Piszę to po przeglądzie dokonań, a w zasadzie wyróżnień wzmiankowanego festiwalu. Jest tam jedno, jedyne poruszające zdjęcie. Poruszające z perspektywy politycznej, wojennej i moralnej. Zdjęcie podświetlonego portretu przywódcy Korei Północnej, widziane z lotu ptaka na dziedzińcu szarego budynku. Jest w tym zdjęciu cała zgroza tysięcy, milionów nieszczęść. Głębokie studium zniewolenia oraz mechanizmów, jakie do niego prowadzą. Tej atawistycznej, pozostałej po przodkach spuścizny posiadania wodza, dominującego samca alfa, który zwolni skołatane nerwy od nieustannego, wiążącego wartościowania rzeczywistości. Skoro wódz mówi, że jest Bogiem, należy odetchnąć z pokorą i iść na wojnę, dać się później sfotografować w "piecie" opiumowego umierania i pójść w świat w miesięczne tournee popularności. Spośród świętej trójcy bliskowschodnich Proroków, posiadacze legitymacji partyjnych każdego z wyznań do dzisiaj konkurują o liczbę głów złożonych na ołtarzach wyznawców. Tak trwa ten obłędny taniec wojny, krwi i poszukiwania sensu życia i miłości. Obraz Kima z dziedzińca szarego budynku zamraża wyrafinowaniem i budowaniem napięcia. Żywy Bóg wydaje się stokroć groźniejszy od tych spisanych w świętych księgach. Przypomina czasy stanu wojennego w Polsce. Mało fotograficznego, ale pełnego niewysłowionego bólu i smutku utraconej nadziei. Dzisiaj do zobrazowania tematu warto gdzieś podrzucić jakiś granacik lub chociaż odkopać wpół zgniłe ciało naiwnego wyznawcy, który w stanie Bardo zrozumiał, jak dał się wkręcić w wizję Raju po śmierci.
Cieszę się też, że Oscara wygrało "Rozstanie", przepiękne studium zniewolenia w swoich poglądach. Nie ma ono nic wspólnego z krajem pochodzenia filmu i systemem politycznym w nim panującym. Każde społeczeństwo wytwarza taką pajęczynę zależności, moralnych zakazów lub wręcz odwrotnie, dekadenckiej rozpusty. Nikt nie powiedział nam, że będziemy sami odpowiadać za swoje życie, a w ramach tej odpowiedzialności warto szanować opinię i uczucia innego człowieka. Czekam z utęsknieniem na polskie "Rozstanie", rozstanie ze starym Polakiem, jego siermiężną, wermachtową historią walki z wiatrakami. Film o wewnętrznej przemianie, o walce ze słowiańską mentalnością w starciu o bardziej świadome i afirmatywne życie. Dlatego smucę się, że w przyszłym roku nastąpi kolejny akt przypinania "gęby" wódczanej, smutnej i szabelkowatej Polsce w postaci filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie, murowanym kandydacie do Oscara. Świata nie interesują już zatęchli bohaterowie. Ich miejsce jest w Wikipedii, a Polacy do dzisiaj nie mają ruchu bezwizowego u sojuszników. Film Wielkiego Wieszcza zapewne tego nie zmieni.