Michał Dyjuk - "Trzeba być blisko, ale to nie znaczy, że trzeba być najbliżej" Monika Szewczyk-Wittek
PROfil |
Michał Dyjuk Rocznik 90. Pracuje jako fotoreporter od 8 lat, od 2 lat stały współpracownik Polskiej Agencji Fotografów FORUM. W 2017 roku uczestnik warsztatów Agencji VII w Sarajewie oraz Transmission na festiwalu Visa pour l’image w Perpignan. W swojej pracy porusza tematy związane z prawami człowieka oraz społecznymi aspektami życia codziennego. Zawsze chciał zostać pilotem, ale zdiagnozowano u niego wadę wzroku. www.michaldyjuk.com |
Przedstaw się proszę.
Nazywam się Michał Dyjuk. Mam 28 lat i jestem fotoreporterem.
To jest coś, co bardzo rzadko słyszę: „fotoreporter”.
Pojawiło się zapotrzebowanie na trochę inną fotografię. Mało jest też ludzi, którzy chcą wykonywać ten zawód. To słowo bardzo ładnie brzmi po angielsku: photojournalist. Przede wszystkim jestem dziennikarzem. Kimś, kto przybliża, tłumaczy, wyjaśnia otaczający go świat, opowiada o nim. Fotografia jest tylko formą, której używa dziennikarz.
Myślisz, że znikome zainteresowanie wynika z tego, że to trudny i wymagający zawód, czy znaczenie ma tu raczej aspekt finansowy?
To jest ze sobą powiązane. Jeśli chodzi o aspekt finansowy, to nieprawdą jest, że w fotografii prasowej nie ma pieniędzy. Są, ale niekoniecznie w sektorze prasy drukowanej. Zdecydowana większość moich starszych kolegów pamięta dobre czasy, gdy duże materiały zdjęciowe zlecała redakcja i bardzo dobrze za to płaciła. Dzisiaj większość rozbudowanych publikacji znajduje swoje miejsce w Internecie. Trzeba się dostosować do odbiorcy, który najczęściej z tego źródła czerpie wiedzę o świecie. Ponadto dzisiaj fotoreporter musi być człowiekiem renesansu. Powinien być swoim PR-owcem, CEO, musi znać języki, rozumieć nowe technologie i zarządzać swoimi finansami. Trzeba też dać się lubić. Możesz robić najlepsze zdjęcia na świecie, ale jeśli prywatnie jesteś dupkiem, to nikt nie zamówi u ciebie fotografii. W biznesie to jest bardzo ważne.
Rzeczywiście traktujesz swój zawód jako biznes?
Fotografia może być biznesem, jeśli robisz zlecenia komercyjne, na zamówienie. Rozdzielam rzeczy ambitniejsze od tych realizowanych dla pieniędzy.
Jak to się stało, że zająłeś się fotografią newsową? Pewnie zacząłeś pracować, gdy wszyscy mówili, że jest kryzys w mediach i należy z tego zawodu uciekać?
Zacząłem pracować 8 lat temu, w wieku 20 lat. Fotoreportażem zajmuję się tak naprawdę od roku. Materiał o eksodusie Rohingya był moim drugim, może trzecim poważnym materiałem. Nigdy wcześniej nie podejrzewałem, że będę opowiadać historie. Uczono mnie pracy na jednym zdjęciu, na którym ma być wszystko: kontekst, historia, rebus do rozwiązania dla odbiorcy. To przestało mi wystarczać. Teraz widzę też pewne ograniczenia reportażu.
Kto Cię uczył?
Moi szefowie w kolejnych agencjach: Reporter, a teraz FORUM. Skończyłem też warsztaty i program Agencji VII.
Na czym polegają ograniczenia reportażu, o których mówisz?
W dzisiejszym świecie, w dobie aplikacji i smartfonów, naprawdę trzeba się nagimnastykować, żeby zatrzymać odbiorcę. Podobają mi się formy, w których fotografia współgra z tekstem i ruchomym obrazem. Moim zdaniem to skuteczny sposób na zatrzymanie odbiorcy przy historii. A to właśnie ona jest najważniejsza.
Myślałeś o tym, by pracować w duecie lub większym zespole? Czy czujesz się na siłach pisać teksty, kręcić materiały wideo?
Teksty nie, ale materiały wideo już tak. Niebawem wybieram się na realizację zamówionych materiałów z dziennikarzami w zespole. Zrobienie zdjęcia, ta ostatnia chwila, kiedy naciska się spust migawki, to jest w sumie najprostsze. Wiedzieć to widzieć. Im więcej wiesz, tym lepiej fotografujesz.
Jak przygotowujesz się do realizacji materiałów i swojej codziennej pracy?
Śledzę newsy, czytam i patrzę, co już zostało zrobione. Zadaję sobie pytanie, czy warto dokądś jechać i robić nowy materiał. Tak było w przypadku Rohingya. Byli tam dziennikarze z całego świata, od The New York Times po Time i AP czy Getty Images. Zastanawiałem się, czy mogę zrobić coś więcej, inaczej. Gdy przyjechałem na miejsce, przez pierwszą godzinę byłem przerażony. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Ludzkiej tragedii?
Tak.
A jak się wtedy czułeś, gdy na to patrzyłeś?
Zadawałem sobie pytanie: co ja tutaj robię? Mówimy o prawie milionie osób, które w ciągu miesiąca uciekły przed czystkami etnicznymi z Birmy do Bangladeszu.
Pamiętasz ten moment, gdy wylądowałeś na miejscu?
Podróż na południe Bangladeszu zajęła mi trzy dni. Złapałem tuk-tuka i powiedziałem: Rohingya. Gość zawiózł mnie do jednego z obozów. Gdzie spojrzałem, byli uchodźcy, prowizoryczne domy sklejone z bambusa. To przytłaczało. Jestem osobą, która długo analizuje sytuację, zanim zacznie fotografować. Czasami uważam to za zaletę, czasami za wadę.
Widziałeś, jak funkcjonują media w trakcie kryzysu humanitarnego.
Byłem zniesmaczony pewną sytuacją. Uchodźcy, żeby dostać się Bangladeszu, musieli przepłynąć ok. 10 km. Gdy dokumentowałem ich przybycie do Bangladeszu, zobaczyłem lokalną ekipę telewizyjną, która podchodziła do nich z kamerą i mikrofonami. Oczywiście nie rozumiałem zadawanych pytań, ale sama sytuacja przepytywania, wchodzenia z kamerą w twarz była zdecydowanie nie na miejscu. Ważne jest, żeby przestać myśleć o tym, ile osób nas otacza, przestać konkurować, a skupić się na swoim zadaniu.
Jesteś dość młodym fotografem. Ten temat, związany z uchodźcami, jest trudny ze względu na rozmiar ludzkiej tragedii i emocji, które wywołuje. Zastanawiam się, czy Ty masz swój kodeks etyczny?
Uważam, że to jest bardzo osobista sprawa. Każdy inaczej do tego podchodzi. Jeśli możesz spokojnie spać, bo coś zrobiłeś albo czegoś nie zrobiłeś, to kim ja jestem, żeby oceniać innego człowieka? Moja główna zasada brzmi: nie szkodzić. Dobrą cechą jest też umiejętność odłożenia aparatu. Może to źle zabrzmi, ale zdarzało mi się pomagać, a nie fotografować.
Skąd wiesz, jak masz się zachować?
Zostałem dobrze wychowany. Wartości wpoili mi rodzicie. Od tego się zaczyna. Jeśli ktoś jest złym człowiekiem, to nie wierzę w to, że w pracy będzie aniołem. To jest pewna wrażliwość, umiejętność oceny sytuacji. Chociaż wciąż się tego uczę.
Mam wrażenie, że trzymasz pewien dystans do swoich bohaterów, uchodźców Rohingya.
Być blisko, to nie znaczy być pół metra od tych ludzi. Powiem inaczej. Trzeba być blisko, ale to nie znaczy, że trzeba być najbliżej. Zawsze zastanawiam się, co to mi daje. Jeśli osoba, którą fotografuję, zgadza się na to, bym podszedł bardzo blisko, jest takie porozumienie między nami, wtedy to robię.
Zupełnie inaczej jest w przypadku Twoich zdjęć dotyczących polskiej polityki np. z Sejmu. Tam potrafisz być bardzo, bardzo blisko.
To wynika ze specyfiki pracy, m.in. z natłoku operatorów kamer i dziennikarzy. Jeden polityk jest często otoczony przez 30 osób. To jest pewna umiejętność wypracowania sobie kadru, która wynika z doświadczenia. Fotografowanie w moim przypadku to proces, analiza sytuacji. Czasem jestem blisko, a czasem odchodzę i czekam.
Tymczasem na Twoim Instagramie widzę zdjęcie z hasztagiem #politykatogówno. Czy dziennikarzowi, którym się nazywasz, wypadać dać taki tekst pod zdjęciem Jarosława Kaczyńskiego?
To jest jakaś forma żartu. Ale też nie ukrywam, że jestem zniesmaczony tym, co widzę w pracy w Sejmie. Pod żadnym innym zdjęciem, niepolitycznym, nie znajdziesz czegoś takiego. A ten hasztag widnieje też pod zdjęciami polityków z innej opcji.
Można wyśledzić Twoje preferencje polityczne ze zdjęć?
Bywam złośliwy wobec wszystkich. Mam oczywiście swoje poglądy na obecną sytuację polityczną, głosuję, ale nie muszę o swoich preferencjach mówić głośno.
Jak to się stało, że fotograf polityczny, newsowy decyduje się na wyjazd i dokumentowanie ucieczki Rohingya?
W moim przypadku to był skok na bardzo głęboką wodę. Wcześniej zrobiłem tylko dwa reportaże. Byłem z nimi na festiwalu w Perpignan. Zobaczyłem tam masę świetnych zdjęć, ale też wiele fotografii bez znaczenia. O niczym. Pomyślałem, że może ja potrafię stworzyć dobre historie. A potem Piotr Kochański z agencji FORUM pokazał mi relację telewizyjną z tego, co dzieje się na granicy Birmy i Bangladeszu. Postanowiłem to sprawdzić.
Za własne pieniądze?
Tak. Na kredyt. Zastanawiałem się ostatnio, czy to nie było zbyt egoistyczne, czy pojechałem na polowanie, czy też jako fotograf dokumentować świat.
Twoja ostatnia wyprawa z niemiecką organizacją pozarządową na wybrzeże Libii zaowocowała zupełnie innymi fotografiami. Czasem trudno na nich rozpoznać człowieka.
Przez pierwszych kilka dni na naszym kutrze nie działo się nic. Wspólnie z członkami załogi, pracownikami niemieckiego NGO opalaliśmy się. Później dostaliśmy sygnał ze współrzędnymi, ok. 40 km od wybrzeża libijskiego. Nasz kuter nazywano statkiem asystującym, którego załoga, jeśli to konieczne, spuszcza ponton, daje wodę i obserwuje sytuację. Ewentualnie, jeśli wśród uchodźców jest kobieta w ciąży albo są małe dzieci, to wtedy załoga zabiera je na pokład. To nie jest kuter przeznaczony do transportu ludzi. W pewnym momencie zerwał się sztorm. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ponton uchodźców przydryfował do naszego kutra, a oni zaczęli po sobie skakać, by dostać się na pokład. Było ich 120. Jedna osoba zginęła, pozostałe dostały się na pokład. Ani Malta, ani Włochy nie chciały przyjąć uchodźców. Nie pozwolono nam wpłynąć do żadnego portu. Trzeciego dnia, gdy sztorm był już niezwykle silny, kapitan wysłał sygnał ratunkowy „mayday”. W takim wypadku ten, kto odbierze sygnał, nie może odmówić pomocy. Przyjęli nas Włosi na Sycylii.
W trakcie sztormu zalała mnie fala, uszkadzając kompletnie mój sprzęt. Jeden aparat przestał działać, drugi zaczął produkować obrazki á la Andy Warhol. Byłem zły, ale po kilku zdjęciach zobaczyłem, że to wygląda kosmicznie. Ta woda, w której codziennie giną ludzie, uszkodziła mi aparat i przez to powstają bardzo kolorowe i kontrastowe fotografie. To są oryginale pliki, które wyprodukowała matryca aparatu w połączeniu ze słoną wodą.
To był jedyny raz, gdy pojechałeś dokumentować przybycie uchodźców do Europy?
Moim planem jest cała „Libyan Route”, czyli droga ruchu migracyjnego. Z Libii jest najbliżej do Europy. Sytuacja polityczna powoduje powstawanie działalności kryminalnej na niesamowitą skalę: gwałty, tortury, handel ludźmi. Po dokumentowaniu podroży uchodźców na Morzu Śródziemnym chciałem dostać się do Libii, ale to nie jest możliwe ze względu na finanse.
Ile to kosztuje?
W tej chwili pięć dni na miejscu plus podróż to 4 tys. dolarów.
Z czego wynikają te koszty?
Przewodnik na miejscu. To największy koszt.
Masz swoich mentorów?
Nie inspiruję się pracami innych fotografów, ale chętnie je oglądam. Jan Grarup, Ron Haviv z Agencji VII to fotografowie, których pracę obserwuję. Z drugiej strony przyglądam się też fotografiom dokumentalistki rosyjskiej np. Eleny Anosovej. Lubię oglądać po prostu dobrą fotografię.
Z kim rozmawiasz o zdjęciach?
Najczęściej, praktycznie codziennie, ze swoją dziewczyną, która jest kompletnie niezwiązana z fotografią. Bardzo mnie interesuje jej spojrzenie na zdjęcia okiem zwykłego odbiorcy, nie specjalisty, fotografa. Z Maćkiem Jeziorkiem, który jest niesamowitym fotografem i posiada ogromną wiedzę. Oczywiście też z kolegami po fachu. Dzisiaj wszyscy są dokumentalistami. Wychodzi to im lepiej lub gorzej. Zacząłem szanować dokument, ale tylko wtedy, gdy dokumentalista jest dobrym fotografem.
Wracając do początku naszej rozmowy. Mówiłeś mi o tym, że szukasz formy, sposobu opowiadania historii. W tym miejscu, w którym jesteś zawodowo, też są pewne ograniczenia. Jaka jest sytuacja idealna dla młodego fotoreportera?
Nie ma sytuacji idealnej. Jak się jest młodym, trzeba próbować wielu rzeczy. Nie wiem, czy jestem tylko fotoreporterem, czy mogę pracować nad dokumentem. Muszę się tego dowiedzieć sam. Teraz mam pomysł, żeby spróbować dłuższych form dokumentalnych.