Joel Meyerowitz - "Street jest jak narkotyk"
Zacznę od gratulacji z okazji 80. rocznicy urodzin. Jak się czujesz, mając tyle lat na karku?
Bardzo cieszy mnie to, że dożyłem osiemdziesiątki i wcale tego nie czuję, a obawiałem się, że będzie inaczej. Wciąż zajmuję się pracą i bardzo to lubię. Zawsze tak było, ale w moim wieku, wyjątkowe jest to poczucie, że mogę robić, co chcę. Wciąż mam chęć do zabawy i dużo energii, dzięki czemu czuję się naprawdę dobrze, a życie w Toskanii, gdzie moja żona i ja mieszkamy od czterech lat, jest satysfakcjonujące i inspirujące. To bardzo produktywny i pozytywny okres w moim życiu.
W młodości interesowałeś się przede wszystkim sztuką i rysunkiem, prawda?
Jako małe dziecko rysowałem postacie z kreskówek i samoloty oraz przerysowywałem komiksy. Mój ojciec rzeźbił i malował w klasyczny sposób. Zawsze fascynowało mnie obserwowanie tego, jak na papierze tworzy coś z niczego albo lepi coś z gliny, a nawet śniegu. Więc rysowanie było po prostu częścią tego, czym się zajmowałem. Potem poszedłem do szkoły artystycznej, by studiować historię sztuki i malarstwo, więc w pewnym sensie mój sposób wyrażania siebie wywodził się ze świata sztuki. Przed 24. rokiem życia w ogóle nie zetknąłem się z fotografią.
Dlaczego zdecydowałeś się fotografować na ulicy?
Dorastałem i wychowywałem się na ulicach robotniczych dzielnic Bronksu. Tam właśnie ulica była tym miejscem, gdzie wszystko się działo. Kiedy pracowałem jako młodszy dyrektor artystyczny w agencji reklamowej w Nowym Jorku, podczas każdej przerwy obiadowej brałem kanapkę w rękę i chodziłem po ulicach Nowego Jorku. Szukałem pomysłów na to, co chciałbym namalować. Pewnego dnia pożyczyłem od mojego szefa aparat, kupiłem kilka rolek kolorowego filmu i po prostu zacząłem włóczyć się po Piątej Alei, robiąc zdjęcia. Nie miałem w ogóle pojęcia, że istnieje coś takiego jak fotografia uliczna. Wiedziałem tylko, że chciałem to robić. Byłem jak głupi dzieciak z aparatem fotograficznym, próbujący dowiedzieć się, jak robić zdjęcia tam, gdzie lubiłem bywać.
W 1962 roku, po obejrzeniu sesji reklamowej realizowanej przez Roberta Franka, zrezygnowałeś z pracy i zająłeś się fotografią. Co było tak inspirującego w tym doświadczeniu?
Robert robił zdjęcia do broszury, którą zaprojektowałem. Fotografował dwie młode dziewczyny w mieszkaniu, które się malowały i wykonywały różne inne prace domowe. Nie miałem pojęcia, kim on był i nie wiedziałem kompletnie nic o fotografii. Jednak kiedy zobaczyłem potem obrazy Roberta, rzeczą, która najbardziej mnie poruszyła, był fakt, że fotografował on, będąc cały czas w ruchu i uwieczniał rzeczy, które pojawiały się i znikały. Za każdym razem, gdy słyszałam kliknięcie migawki aparatu, to to, co mogłem zobaczyć przez ramię, wydawało się zawsze momentem czy też sceną znajdującą się w swoim kulminacyjnym momencie. W pewnym sensie można powiedzieć, że jego wyczucie czasu i ruchu było czymś, co przeszyło mnie niczym strzała.
Jak wyglądało Twoje fotografowanie na ulicy?
Drugiego dnia robienia zdjęć poszedłem do laboratorium, aby odebrać film, i był tam inny włochaty, brodaty facet, taki jak ja, i zaczęliśmy oglądać swoje zdjęcia. To był Tony Ray-Jones. Zaczęliśmy razem spędzać czas i razem fotografować. Uczyliśmy się, jak uzyskać właściwą ekspozycję, jak być szybkim, w jaki sposób podchodzić blisko ludzi i jak wywoływać odbitki.
Czy ekscytowało Cię uczucie, że robisz coś nowego?
To było jak narkotyk, nigdy wcześniej ani później niczego takiego nie doświadczyłem. Byliśmy jak w transie, chcieliśmy być cały czas na ulicy, aby zobaczyć jak najwięcej, i nie mogliśmy przestać. Każdego dnia, kiedy zachodziło słońce, kupowaliśmy coś do jedzenia i szliśmy na Times Square, ponieważ było tam dużo światła, dzięki czemu mogliśmy pracować zarówno w kolorze, jak i w czerni i bieli także w nocy.
Od tamtej pory wśród Twoich prac znaleźć można zarówno pogodne obrazy z półwyspu Cape Cod, jak i dramatyczne sceny ukazujące zniszczenia po atakach na World Trade Center. Czy coś łączy ten tak różnorodny zbiór fotografii?
To naprawdę dobre pytanie. Myślę, że istnieje między nimi związek. Powiedziałbym, że emanuje z nich radość, jakiej doświadczam, kiedy jestem gdzieś, niezależnie od tego gdzie, i trzymam w ręce aparat. Czuję wówczas wielkie uniesienie i niecierpliwie oczekuję tego, co się wydarzy.
To musi być jakiś rodzaj dziecinnej niewinność, której wciąż doświadczam, bez względu na to, z jak wieloma trudnymi i smutnymi tematami miałem w życiu do czynienia. Myślę, że tym, co łączy te obrazy, jest także apetyt na to, co będzie dalej, coś, co może być interesujące zarówno pod względem fotograficznym, jak i satysfakcjonujące w kategoriach czysto ludzkich.
Nad jakim projektem pracujesz obecnie?
Po zdjęciach martwej natury, które znalazły się w moich albumach Morandi's Objects i Cezanne's Objects, wykonuję dalej tego typu fotografie, ale są one zupełnie inne. Muszę nauczyć się języka pozwalającego opisywać martwą naturę, tak jak wcześniej znalazłem sposób na opowiadanie tego, co dzieje się na ulicy. Właśnie w zeszłym tygodniu rozpocząłem całkowicie nowy projekt zainspirowany używanymi przeze mnie jako stół do zdjęć martwej natury zniszczonymi, 200-letnimi drzwiami. Wpadałem na zupełnie nowy pomysł, jeśli chodzi o to, jakie zdjęcia martwej natury chciałbym wykonywać. Czuję emocjonalny związek z przedmiotami, z którymi pracuję; czuję ich ducha, a nie tylko widzę ich piękno czy formę.
Udostępniłeś w Internecie swój pierwszy kurs fotografii „Masters of Photography”. Jak on wygląda w praktyce?
Składa się on z 34 lekcji oraz filmów trwających łącznie pięć i pół godziny. Każda lekcja poświęcona jest innemu zagadnieniu, te dotyczące fotografii ulicznej opowiadają o tym, jak być „niewidzialnym”, jak się poruszać, jak być we właściwym miejscu we właściwym czasie czy jak odnaleźć się w otoczeniu. Staram się odpowiedzieć na pytania typu: czym jest portret, jak powstaje zdjęcie martwej natury, gdzie szukać inspiracji, jak stworzyć cykl zdjęć i uczę, jak je przygotować w celu wydania albumu lub stworzenia wystawy. Zasadniczo, mówię o tym wszystkim, o co pytano mnie przez ostatnich 50 lat. Zdecydowałem się jednak przedstawić te informacje w bardzo intymny sposób, więc mówię wprost do kamery, w związku czym każdy z oglądających ma wrażenie, że zwracam się bezpośrednio do niego.
Jaka jest najistotniejsza rzecz, której uczysz?
Powiedziałbym, że najważniejszym aspektem całego tego kursu jest to, że staram się pomóc ludziom zrozumieć, że każdy ma swoją własną tożsamość, tak jak każdy ma niepowtarzalne odciski palców. Jeśli spróbujesz zrozumieć, co się na nią składa, staniesz się takim artystą, jakim chcesz.
Dlaczego Twój nowy retrospektywny album Where I Find Myself podzielony został na rozdziały, w których niejako cofasz się w czasie?
Wynika to z tego, że kiedy zaczynamy coś robić, nie mamy pojęcia, dokąd to nas zaprowadzi, ani co z tego później wyniknie. Jednak kiedy żyjesz wystarczająco długo i patrzysz wstecz na swoje życie, zaczynasz dostrzegać to, jak wydarzenia układają się w całość. Nie jest to linia prosta, lecz raczej krzywa, ale wszystkie elementy na niej łączą się w sposób niewidoczny i popychają cię naprzód. Pomyślałem więc, dlaczegóż by nie spróbować napisać swojej autobiografii w formie fotograficznego albumu z perspektywy tego, gdzie znajduję się i kim jestem teraz. Tytuł książki jest pewną grą słów, nawiązującą do tego, że fotografia nauczyła mnie wszystkiego, co wiem. Naprawdę odkryłem siebie właśnie poprzez fotografię i często byłem zaskoczony tym, dokąd mnie to zawiodło.