Szymon Rogiński - "Za dnia krajobrazy są zbyt trudne do sfotografowania" Marcin Grabowiecki
PROfil |
Szymon Rogiński Fotograf komercyjny Urodzony w 1975 r. w Gdańsku, mieszka i pracuje w Warszawie. Uczył się aktorstwa w "School on Wheels" Teatru Derevo oraz fotografii w Studium Fotografii Artystycznej w Gdańsku (1997-1999). pracował w Dziale Foto Muzeum Narodowego w Gdańsku oraz w studiu fotograficznym Gazety Wyborczej. Prowadzi pracownię gościnną na ASP w Szczecinie. jego prace były publikowane m.in. w "Vogue L’Homes", "The Sunday Times", "Wire", "Art Review", oraz książkach "Decydujący Moment" i "Sense of Place - European Landscape Photography" . uczestnik licznych wystaw, zarówno w kraju, jak i za granicą. Więcej na www.szymonroginski.com oraz instagram.com/ufo_trainer. |
Jeden z Twoich pierwszych cykli - "Projekt UFO" - pokazał, że interesują Cię tajemnicze i niewyjaśnione sprawy. Skąd to się wzięło?
Wszystko zaczęło się od fotograficznych wypraw po Polsce, podczas których robiłem zdjęcia. Jeździłem na te eskapady z asystentem, który w pewnym momencie bardzo poważnie traktował temat UFO - czuł, widział, miał przeświadczenie, że ono tu jest i cały czas gdzieś się pojawia. Spędzaliśmy razem dużo czasu, uwieczniając nocą polskie krajobrazy, siłą rzeczy rozmawialiśmy po drodze o tej jego pasji. Z początku był to dla mnie taki zabawny wątek, ale z czasem zacząłem sobie wyobrażać, jak by to wyglądało, gdyby UFO naprawdę wylądowało gdzieś w polu...
Do jakich wniosków doszedłeś?
Ujęła mnie wizja pracy na ikonicznych obrazach. Jesteśmy nafaszerowani hollywoodzkimi kliszami. Każdy z nas ma w głowie sceny z filmów, oparte na stopniowaniu napięcia, niedopowiedzeniu. Ja zrobiłem to po swojemu, w Polsce, jednak ta zbiorowa halucynacja oparta na amerykańskich produkcjach była silną inspiracją. Nie interesował mnie sam spodek, ani "oni", lecz tajemniczy klimat. Pracowałem nad tym projektem jakiś czas.
Na początku fotografowałem miejsca niezwiązane z lokalnymi wierzeniami w UFO. Z czasem zacząłem szukać miejsc takich, jak kręgi kamienne Gotów, wokół których skupiona jest pewna grupa wyznawców, którzy wierzą, że to są jakieś prehistoryczne lądowiska. Paradoksalnie, pasują do amerykańskiej wizji spodka. Ludzie nie mogą sobie wyobrazić, że wiedza przodków była tak zaawansowana, że patrzyli w niebo, dużo wiedzieli o gwiazdach, a zmiany na niebie zwiastowały zmiany pór roku itd., były bardzo ważne, pełniły rolę kalendarza.
Można nie wierzyć w UFO, ale trzeba przyznać, że są na świecie miejsca, które emanują specyficzną energią.
Zgadzam się z Tobą, chociaż mam podejście raczej sceptyczne. Nie jestem wyznawcą UFO, chociaż, jeśli popatrzeć na to szerzej, to jestem przekonany, że gdzieś we wszechświecie jest życie, pewnie bliżej niż myślimy. W kręgach można zaobserwować wiele dziwnych zjawisk, spowodowanych anomaliami grawitacji. Są to tzw. miejsca mocy. Nasi przodkowie byli bardziej na to wyczuleni, mieli większy kontakt z naturą, nie mieli tylu "zakłóceń", co my. Szukali takich miejsc, które stawały się miejscami kultu, pochówków itp. W Odrach, faktycznie można odczuć energię, jakieś mocniejsze przyciąganie w danym miejscu, mrowienie w łydkach itp. Są podobno takie przypadki, że ludzie mają kłopot z wyjściem z kręgu o własnych siłach.
Podobno w takich miejscach można też mieć problemy ze sprzętem.
My w jednym z takich miejsc mieliśmy dziwne sytuacje z lampami, przez godzinę nie mogliśmy ich opanować. Zdarza się, że ludziom wysiadają urządzenia elektroniczne, dyski. Według teoretycznych naukowych wyjaśnień, to zbieg okoliczności i siła sugestii, ale jeśli w nocy jesteś w takim owianym legendą miejscu i lampy szaleją, to czujesz respekt.
Szukałem kolejnych miejsc, które rozszerzały temat UFO. W cyklu jest zdjęcie z Gór Sowich, na którym widać betonową konstrukcję, która nawiązuje do współczesnej historii. To miejsce, gdzie pod koniec II wojny światowej Niemcy budowali wojskowe bazy i badawcze ośrodki. Zachowały się kilometry betonowych bunkrów i tuneli. Nie wiadomo do końca, do czego miały służyć. Niemcy testowali tam m.in. pierwsze wersje odrzutowych samolotów, których - na szczęście - nie zdążyli udoskonalić. Jeden z nich, "Haunebu", faktycznie wyglądał jak latający spodek. Te samoloty podobno były tak rozgrzane, że musiały się chłodzić po wylądowaniu. Jest taka popularno-naukowa teoria, że to nazistowskie UFO lądowało na sfotografowanej przeze mnie konstrukcji kręgu po to, żeby ostygnąć.
Wspomniałeś, że "Projekt UFO" wyniknął z Twojego wcześniejszego zainteresowania nocą. Skąd się wzięła u Ciebie ta fascynacja mrokiem?
Sam dłuższy czas się nad tym zastanawiałem. Szukając tropu, doszedłem do mojej babci, która się mną zajmowała, kiedy byłem dzieckiem. Miała dar aktorski i tłumaczyła mi z rosyjskiego mroczne i przerażające bajki. Robiły na mnie wrażenie i lubiłem ich słuchać. Możliwe, że to właśnie wtedy ten mroczny świat znalazł sobie miejsce w mojej wyobraźni.
Mówisz, że świt po nieprzespanej nocy zawsze Cię zachwyca. Wspominasz nawet, że fotografowanie Polski ma dla Ciebie sens tylko o świcie.
Polska nocą albo o świcie to dla mnie kwestia estetycznego wyboru. Za dnia krajobrazy są po prostu zbyt trudne do sfotografowania. Panuje chaos wizualny, informacyjny, architektoniczny i kolorystyczny. Noc mocno ten bałagan redukuje - kolory robią się monochromatyczne, formy nabierają innych znaczeń, to bardzo mi odpowiada. Godziny poranne są piękne, słońce jest nisko, mgły, światło bardziej rozproszone.
Jednak zanim zacząłeś fotografować Polskę, odbyłeś podróż do USA. Jak zmieniła ona Twoje postrzeganie krajobrazu?
Długą trasę przejechaliśmy, zahaczając o Kanadę, Nowy Jork, Los Angeles, parki narodowe, pustynie, kończąc w Las Vegas. Stany są fascynujące wizualnie. To kraj, który ma ogromne puste przestrzenie, nie mamy takich w Europie. To było w 2001 r.
Miałeś za sobą już jakieś poważniejsze realizacje fotograficzne?
Zaczynałem przygodę z fotografią od autorskich cykli - zacząłem fotografować około 1997 r., w 2000 r. wygrałem konkurs dla fotoamatorów i zostałem fotografem w Gazecie Wyborczej. Kiedy wyjechałem do Stanów, na początku podróży, w Detroit, kupiłem nowy aparat, wybrałem Mamiyę 7. Robiłem zdjęcia i w zasadzie przez całą podróż nie byłem świadomy efektu, jaki uda mi się uzyskać, dzięki temu aparatowi. Potem okazało się, że to właśnie spontaniczny wybór tego sprzętu zaważył znacząco na mojej artystycznej drodze.
Co Cię najbardziej pociągało w Stanach?
Zdecydowanie - krajobrazy. Ten kraj pozwolił mi dostrzec wartość i znaczenie przestrzeni. Wcześniej krajobraz nie zajmował mnie, fotografowałem ludzi. Ta wycieczka i nowy aparat były dla mnie punktem zwrotnym. Zafascynowany filmami Davida Lyncha, poszukiwałem w Stanach tego typu nastrojów.
Udało Ci się je znaleźć?
I tak, i nie... W pierwszej chwili byłem rozczarowany, bo jednak rzeczywistość nie była jak u Lyncha, chociaż w końcu dotarliśmy do różnych dziwnych miejsc, jak opuszczony camping, na który zajechaliśmy z przyjaciółmi w nocy, poszukując noclegu. Klasyczny początek amerykańskiego thrillera, dwie pary jadą na wakacje, późna noc, nigdzie nie ma hotelu, pusta okolica, nagle jakieś znaki do campingu.
Było około północy, dojechaliśmy na duże pole przyczep, lecz - o dziwo - nigdzie nie paliło się światło. Na wzgórzu stał dom, rodzaj szopy w połowie podpartej drewnianymi kolumnami, tworzącej rodzaj ganku. Tam niesamowita instalacja - na łańcuchach zawieszona samochodowa kanapa, na niej bujające się dwie rozchichotane kobiety, wyglądające jak siostry. Wokół instalacje z lalek, telewizor wystający ze ściany, fioletowa lampa zabijająca owady.
Nasze dziewczyny, jak w klasycznym filmie klasy B, mówią "spadamy stąd", ale chłopcy - oczywiście - się śmieją i mówią, że wszystko jest ok. Po krótkich negocjacjach, postanawiamy zajrzeć do łazienki. Tam już mrok jak w "Silent Hill", barak z prysznicami, kompletnie zardzewiały i wyraźnie nieużywany. Zwialiśmy. Niestety, nie mam stamtąd zdjęć.
W torbie fotografa |
Jestem otwarty, jeśli chodzi o sprzęt. Lecz w przypadku cyfry, nigdy nie przekonywała mnie funkcjonalność takich aparatów, jak Leaf czy Phase One. Uważam je za mało praktyczny sprzęt, który odejdzie niedługo do lamusa. Przez kilka lat byłem wierny Mamiyi 7, robiłem wszystko na slajdzie. Natomiast kiedy przetestowałem mój obecny aparat cyfrowy, to musiałem poddać się argumentom stojącym za zmianą sprzętu. W połączeniu z odpowiednimi obiektywami - mogę za jego pomocą osiągnąć efekt lepszy, niż na średnim formacie. Mój ostatni cykl "Borderlands" jest już zrobiony w całości na cyfrze. Ani sprzętu, ani technologii nie uważam za najważniejszą rzecz, a traktuję je jako narzędzia do osiągnięcia zamierzonego efektu. |
W Stanach musiałem się zderzyć z faktem, że Ameryka miała i ma wielu genialnych fotografów, którzy już od ponad stu lat skutecznie i wspaniale uwieczniają ten kraj. Obrazy z filmów amerykańskich uzupełniają resztę. Wszystko, cokolwiek się tam sfotografuje, jest w pewnym sensie wtórne. Jadąc przez Stany, non stop miałem wrażenie napotykania rzeczy, które znam. Wrażenie dużego planu filmowego było dojmujące. W takim otoczeniu robienie zdjęć siłą rzeczy staje się odtwarzaniem rzeczy, które już znamy. Kliszą.
Po powrocie zrozumiałem, że wokół mnie jest świetny kraj, którego widoki są na świecie nieznane. Prace nad cyklem poświęconym Polsce zaczynałem w 2003 r. Miałem poczucie wchodzenia na dziki, niezbadany teren.
Porozmawiajmy o inspiracji. Lubisz prace Todda Hido?
Oczywiście, operuje bliską mi estetyką. Nasze prace były w zeszłym roku wystawiane koło siebie na wystawie dotyczącej fotografii krajobrazowej w Muzeum Sztuki Współczesnej MART w Rovereto.
Inspiracji szukam jednak we własnej głowie. Prowadzę notatnik, w którym zapisuję szkice, inspirują mnie różne dziedziny - nauka, newsy, filmy i klisze popkultury. Jak wspominałem, na początku mojej pracy była na przykład fascynacja poetyką Lyncha. Nikt z nas nie jest zawieszony w próżni.
Artyści na całym świecie podlegają często identycznym bodźcom i niemalże każdy pomysł jest pewnie realizowany w kilku miejscach na świecie, wynika z innych źródeł, w inne miejsce prowadzi. Kiedy wpadam na nowy pomysł, to nie zaczynam od sprawdzenia, kto coś zrobił na ten temat, bo to na mnie działa destrukcyjnie i nie ma sensu.
Osobiście uważam za szkodliwe dla twórczości przeglądanie zbyt dużej ilości zdjęć innych fotografów, wolę mieć czysty umysł.
Jesteś też fotografem komercyjnym. Czy ta praca przynosi Ci satysfakcję?
Realizacja zamówień często jest ciekawym wyzwaniem i nierzadko przynosi satysfakcję. Lubię, kiedy można zrealizować jakąś ciekawą koncepcję i współpracować z twórczymi ludźmi z branży. Realizacja projektów komercyjnych zawsze pomagała mi finansować własne. Muszę jednak ze smutkiem stwierdzić, że w tej chwili, niestety, fotografia komercyjna w Polsce sięgnęła dna. Składa się na to wiele czynników. Był stosunkowo krótki okres, kiedy w pośpiechu staraliśmy się w Polsce dojść do zachodnich standardów pracy, wszystko to już w zasadzie dobrze działało, ale w momencie zetknięcia z kryzysem w 2008 r. okazało się, że konstrukcji zabrakło fundamentów.
Cała kultura pracy nad zleceniami reklamowymi posypała się jak domek z kart. Powodem słabej jakości projektów reklamowych jest również niski poziom edukacji estetycznej w społeczeństwie, co przekłada się na brak zapotrzebowania na realizacje fachowców, a daje pole do popisu amatorom designu, bądź fotografii. Wystarczy się rozejrzeć, żeby to zobaczyć. Zgroza.
W takim razie, gdzie widzisz miejsce dla siebie?
Jestem przede wszystkim artystą: cały czas realizuję własne pomysły, wystawiam, sprzedaję fotografie, wykładam w szkołach.
Fotografujesz też czasem modę, w stylu bliskim dokumentowi?
Na pewno nie jestem fotografem modowym. Miałem taki okres w życiu, kiedy robiłem zdjęcia mody, na początku mojej kariery pracowałem dla Wysokich Obcasów. Potem zacząłem współpracować z Anią Kuczyńską. To było świetne, przyjacielskie współdziałanie, gdzie było dużo wolności artystycznej. Dla Ani w 2008 r. zrobiliśmy z Kasią Korzeniecką zdjęcia do kolekcji "O MIA O", które stały się słynne na świecie, przez te lata doczekały się wielu publikacji książkowych, magazynowych oraz wystawowych. Od tej realizacji powstała wręcz nowa nazwa "sculpture photography". Można powiedzieć, że byliśmy prekursorami tego trendu, ale to była pojedyncza przygoda. Moda to nie mój rejon.
Jednymi z mocniejszych prac w Twoim komercyjnym portfolio są portrety. Co Twoim zdaniem jest kluczowe dla dobrego portretu?
Lubię ludzi, inspirujące jest spotkanie z drugą osobą. Robię proste portrety. Zawsze dążę do szczerego, otwartego spotkania, poznania drugiej osoby, otworzenia się na nią, autentycznego zainteresowania. Zależy mi na tym, żeby doszło między nami do momentu wyluzowania, opuszczenia masek, otwarcia. Fotografowie mają bardzo różne sposoby pracy.
A co dla Ciebie jest ważne?
Dla mnie ważna jest prawda, czyste spojrzenie na kogoś, bez upiększania, bez narzucania dziwnych pomysłów czy aranżacji. Zależy mi na wyciągnięciu z kogoś jego indywidualnego wewnętrznego piękna lub siły. Najbardziej lubię, jeśli jest trochę czasu na robienie zdjęć. Moim, trudnym do zrealizowania, marzeniem o fotografii portretowej jest taki poziom, na jaki może sobie pozwolić np. Annie Leibovitz, czyli praca przez kilka dni z jedną osobą. Myślę, że kiedy jesteśmy z kimś co najmniej dzień, dwa - mamy czas, żeby się poznać. Nie ma już tego pierwszego momentu, kiedy portretowany ma na sobie maskę. Maski mnie nie interesują. Dla mnie ważne jest przekonanie tej drugiej osoby do szczerej relacji. Wtedy mogę zrobić dobry portret.
Masz za sobą doświadczenia teatralne. Czy to Ci pomaga w pracy z aktorami?
Bardzo lubię fotografować aktorów, dobrze mi się z nimi pracuje, potrafią zagrać pewne stany emocjonalne, na zamówienie wywołać konkretne miny, co jest innym poziomem pracy. Przez to, że mam za sobą doświadczenie grania w teatrze, wiem, że mówimy w tym samym języku. Innym rodzajem działania jest współpraca z modelem. Dobry model ma intuicję, często dużą świadomość swojego ciała. Najważniejsze, żeby miał w sobie ten błysk, który sprawia, że przestaje być "obiektem" , czyli chyba - osobowość.
Wolisz w takim razie pracować z modelami czy z gwiazdami?
Nie ma zasady. Są aktorzy i modelki, którzy są profesjonalistami w swoim zawodzie, a w życiu - nieznośni. Bywają zdjęcia trudne, czasem mój sposób pracy oparty na szczerym kontakcie jest nieadekwatny wobec gwiazdorskiego ego. Zdecydowana większość doświadczeń jest jednak bardzo przyjemnych.
Nad czym teraz pracujesz?
Od jakiegoś czasu myśli pochłania mi kosmos. Moje prace można było niedawno obejrzeć na trzech wystawach: w Królikarni jako część dużej wystawy "Figury Retoryczne", oraz w ramach dwóch zbiorowych wystaw - na festiwalu TIFF i w Galerii Asymetria. Nadal trwa wystawa "One Eyed Jacks", która jest prezentowana w galerii Piktogram w Warszawie. Jest pracowicie - zapraszam do oglądania efektów.
Mam wrażenie, że wracamy do początku. Fascynacja kosmosem towarzyszy Ci chyba od dawna?
W cyklu "UFO" inspiracja płynęła z popkulturowych wyobrażeń na temat potencjalnego spotkania z kosmitami. Teraz zafascynowany jestem zdjęciami świata, które można oglądać na ziemi dzięki naukowym odkryciom oraz teleskopowi Hubble’a. Kiedy około 10 lat temu zaczęto publikować te zdjęcia - zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. Zobaczyłem obrazy, które wcześniej były tylko domysłem i zatrzęsły moim światopoglądem na wielu poziomach. Doskonałość technologii pozwala na bezpieczny podbój kosmosu, podaje obrazy dotychczas niedostępne i udowadnia, że w ujęciu estetycznym - jesteśmy fragmentem abstrakcji. Trudno nie ulec urokowi tych zdjęć, widać, że inspirują wielu artystów.
Fascynuje mnie również fakt, że wysyłamy w kosmos coraz bardziej skomplikowany sprzęt i oglądamy zdjęcia Marsa, Plutona i komety z bliska.