Maciej Dakowicz - Nepal na własne oczy
Na Facebooku napisałeś, że trzęsienie ziemi rozpoczęło się chwilę po tym, jak wyszedłeś ze swojego pokoju hotelowego w Katmandu. Byłeś już na schodach, ale postanowiłeś wrócić po aparat. To chyba nie było zbyt rozsądne...
To nie do końca tak. To był nasz siódmy dzień w Kathmandu. Po porannej sesji w centrum – wróciłem do hotelu, mniej więcej po godzinie 11. Byłem na piątym piętrze, wyszedłem z pokoju na korytarz, żeby zejść na dół do restauracji, gdzie czekali na mnie uczestnicy warsztatów. O godz. 12 mieliśmy omawiać ich zdjęcia. Wtedy nagle wszystko zaczęło się trząść. Była dokładnie 11:56. Stanąłem w wejściu na taras, opierając się o cementową framugę. Obok stał młody chłopak z hotelu, przestraszonym głosem mówił "Danger! Danger!". Trzymałem się ściany i patrzyłem na pęknięcie w łuku nade mną, myśląc, czy nie zawali mi się to wszystko na głowę. Pęknięcie "otwierało się" i "zamykało" w rytmie wstrząsów. Po jakimś czasie nagle wszystko ustało.
Nie myśląc długo, pobiegłem z powrotem do pokoju, chwyciłem plecak z aparatem, spakowałem szybko dwa dyski ze zdjęciami, schowałem laptopa pod stół i zbiegłem po schodach do restauracji, stukając po drodze do pokojów uczestników moich warsztatów. Monika była w swoim pokoju, otworzyła drzwi, na szczęście, nic jej się nie stało. Razem zbiegliśmy na dół, gdzie była reszta naszych znajomych. Wszyscy cali i zdrowi, ale bardzo przestraszeni, nikt jeszcze nie wiedział, co się tak naprawdę stało.
Były też wstrząsy wtórne i chyba obawa, że to jeszcze nie koniec. Jednak domyślam się, że kolejne dni spędziłeś z aparatem w ręce.
Tak, wstrząsy wtórne były bardzo częste przez pierwsze dwa dni. Obsługa hotelu powiedziała wszystkim, by udali się na pobliski plac, gdzie miało być bezpieczniej. Była tam już duża grupa ludzi, i miejscowych, i turystów. Wszyscy przestraszeni, dzwonili do rodzin i znajomych, martwiąc się o ich losy. Co chwilę było czuć silne wstrząsy, ludzie krzyczeli, niektóre kobiety i dzieci płakały. Po kolejnym wstrząsie ktoś zaczął głośną modlitwę, kobieta uniosła ręce i wszyscy się modlili "Om Namah Shivaya, Om Namah Shivaya"... Stałem w tym tłumie z moimi studentami, nie wiedzieliśmy, co robić. Atmosfera była bardzo napięta, nieraz wręcz grobowa, jakby miał nadejść koniec świata. Gdy po jakimś czasie częste wstrząsy ustały i zrobiło się spokojniej, zebrałem się na odwagę i postanowiłem pobiec zobaczyć, co się dzieje na ulicach.
Około 100 metrów od placu zobaczyłem na rogu zburzony dom. Trwała akcja ratunkowa, ludzie przeczesywali gruzy w poszukiwaniu osób, które mogły być tam zasypane. I rzeczywiście, wkrótce dotarli do dwóch kobiet. Jedna, niestety, nie żyła, ale druga była przytomna. Kucnąłem tuż za ratownikami i praktycznie między ich nogami fotografowałem wszystko, z bardzo bliska. Najpierw udało im się wyciągnąć młodą kobietę, tę, która przeżyła, wkrótce potem wydostali ciało drugiej. Straszne! Pobiegłem z powrotem na plac, sprawdzić, jak się mają moi studenci. Razem wróciliśmy do zburzonego domu. Wtedy ktoś powiedział, że Durbar Square, wpisany na listę zabytków UNESCO główny plac miasta, jest w gruzach. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Postanowiliśmy sprawdzić, było to niecałe 10 minut od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Baliśmy się, że może być kolejny wstrząs, biegliśmy środkiem ulicy, jak najdalej od budynków... Kiedy dobiegliśmy do Durbar Square, nie mogliśmy uwierzyć w to, co zobaczyliśmy. Plac wyglądał jak po wojnie, większość świątyń i budynków legła w gruzach. Chaos. Mnóstwo ludzi, spontaniczne akcje ratunkowe dosłownie wszędzie.
To był chyba bardzo intensywny tydzień?
Tak, niesamowicie intensywny. Przede wszystkim było niebezpiecznie, bo cały czas mogło nastąpić kolejne trzęsienie ziemi, bardzo często odczuwałem wstrząsy. W nocy nikt nie spał wewnątrz budynków, ludzie spali na placach i ulicach. Pół pierwszej nocy spędziłem, leżąc na ulicy przed hotelem zawinięty w ręcznik, nie miałem nawet koca. Potem zaczął padać zimny deszcz i część ludzi przeniosła się do hotelowej recepcji, żeby spać na podłodze. Co jakiś czas wstrząsy wracały - wtedy wszyscy zrywali się i biegli na zewnątrz hotelu, w obawie, że to kolejne trzęsienie i że budynek może się zawalić, był popękany w wielu miejscach. To była bardzo trudna noc, nie zmrużyłem oka. Następnego dnia, rzeczywiście, było kolejne silne trzęsienie. Gdy ziemia znów zaczęła się trząść, byliśmy w ogródku hotelowej restauracji. Jedyne miejsce, jakie udało nam się znaleźć serwujące jedzenie - smażony ryż. Stanęliśmy na środku placu i patrzyliśmy, jak wszystko rusza się dookoła, wraz z nami. Przerażenie powróciło. Na szczęście, wstrząsy ustały po chwili, a nam nic się nie stało.
Wstrząsy powracały co jakiś czas przez wiele dni, czuliśmy je w sobie nawet jak nie trzęsło - bardzo dziwne uczucie. Doszło do tego, że nieraz nie wiedziałem, czy to, co czuję, to są prawdziwe wstrząsy, czy tylko mi się tak wydaje. Rozwiązaniem była butelka z wodą na stoliku - czując wstrząsy patrzyłem, czy woda też porusza się w butelce, czy nie.
Zrobiłeś też materiał dla niemieckiego magazynu Stern.
Tak, rozesłałem zdjęcia do znajomych redakcji. Stern opublikował jedno z nich w specjalnym raporcie a trzeciego dnia dostałem zlecenie na reportaż fotograficzny. Miałem dołączyć do dziennikarza i razem z nim znaleźć historię i zrobić artykuł. Znaleźliśmy fixera (opiekun dziennikarza, pomaga w zorganizowaniu transportu, pozwoleń itp., przyp. red.), wynajęliśmy samochód i następnego dnia pojechaliśmy w góry, do zniszczonych wiosek w rejonie epicentrum. Nad materiałem pracowaliśmy przez kilka dni, po czy wróciliśmy do Kathmandu - dziennikarz żeby napisać artykuł, a ja żeby przejrzeć zdjęcia, przygotować je do druku i wysłać do redakcji. Po dwóch dniach artykuł był gotowy.
Jesteś kojarzony z szeroko pojętym "street photo", cały czas organizujesz zresztą warsztaty fotografii ulicznej. Tym razem to była chyba dość ekstremalna forma "streetu".
Nie myślałem o żadnym "streecie", po prostu dokumentowałem to, co się działo, starając się być jak najbliżej ludzi. Tak, jakoś tak wyszło, że ludzie kojarzą mnie z fotografią uliczną, może dlatego, że dołączyłem do kolektywu fotografów ulicznych In-Public i moje zdjęcia były publikowane w książkach – Street Photography Now i The World Atlas of Street Photography. Ale ja o sobie mówię, że jestem po prostu fotografem, któremu co jakiś czas udaje się zrobić jakieś dobre "street photo". Kiedy wychodzę na ulicę robić zdjęcia, to uwieczniam wszystko, co mnie interesuje. Życie codzienne, ludzi, detale, a przy odrobinie szczęścia – udaje mi się uchwycić jakiś decydujący moment czy ludzkie emocje. Teraz jest moda na "street photo" i wiele osób myśli, że są to po prostu zdjęcia z ulicy, a tak nie jest. Te zdjęcia muszą mieć w sobie coś niezwykłego, coś zaskakującego, chwytliwego, emocjonującego, tajemniczego, intrygującego. O dobre zdjęcia uliczne nie jest łatwo.
A co do warsztatów, to główny nacisk kładę na kontakt z ludźmi. Uczę, jak podejść do ludzi, jak być blisko, jak sprawić, by czuli się komfortowo z nami, z naszym aparatem. Mówię swoim studentom, żeby pracowali ciężko, robili swoje zdjęcia - nie myśleli tylko o "street photo", nie bali się ludzi a przy odrobinie szczęścia – zdjęcia uliczne same się trafią. Trzeba być tylko gotowym na to, by uchwycić ten decydujący moment, dziejący się przez sekundę lub krócej przed naszymi oczami.
Z fotografa ulicznego zmieniłeś się na chwilę w rasowego fotoreportera. Jak w tak dramatycznych momentach zmienił się Twój styl pracy?
W dramatycznych momentach pracowałem w taki sam sposób jak zawsze – po prostu, próbowałem być jak najbliżej ludzi. Chciałem być uczestnikiem wydarzeń, a nie obserwatorem. Szeroki kąt, zamiast zoomu. Zanim "zająłem się" fotografią uliczną, moją główną pasją był reportaż. Już wcześniej fotografowałem dla kilku NGO, współpracowałem z magazynem zajmującym się historiami humanitarnymi i robiłem różne własne projekty, tak więc reportaż nie jest dla mnie nowością. Przez ostatnie dwa lata nie miałem na to czasu, gdyż byłem zajęty organizowaniem i prowadzeniem swoich warsztatów fotograficznych. Tak mnie pochłonęły, że praca nad reportażami odeszła na dalszy plan. Ale wciąż, nawet podczas warsztatów, staram się wracać do tych samych miejsc, zbieram materiał i robię zdjęcia, które później pewnie ułożę w jakieś historie.
Twoje zdjęcia są bardzo newsowe, bo taki jest również temat. Cały czas widać w nich Twój styl. To chyba coś, czego nie da się "wyłączyć"?
Sam nie wiem, czy mam jakiś styl czy nie, po prostu robię swoje zdjęcia tak jak lubię. Tak jak powiedziałem, blisko ludzi. Lubię skomplikowane kadry lub wielowątkowe zdjęcia – kilka historii w jednej ramce. I emocje, zawsze ich szukam, zawsze na nie czekam.
Niektóre zdjęcia są po prostu wstrząsające, lecz takie też były skutki tego wydarzenia. Nawet w redakcji opinie o tym, czy powinniśmy publikować zdjęcia, na których widać ofiary – przysypanych ludzi wyciąganych spod gruzu – były podzielone. Ciekaw jestem, jaki Ty masz pogląd na ten temat.
Taka była rzeczywistość, to wszystko działo się przed moimi oczami. Pokazując te sceny, sprawiamy, że ludzie lepiej rozumieją, czym jest trzęsienie ziemi, że to nie tylko zburzone budynki, ale ludzie zawaleni gruzami. Ludzkie tragedie. Trzeba je pokazywać, nie chować ich lub odwracać się od nich.
Widziałem też uśmiechniętych ludzi, którzy robili sobie selfie z ruinami świątyń, z kciukiem uniesionym w geście Ok. To wydaje się równie straszne...
Tego właśnie nie mogłem zrozumieć, byłem naprawdę zdziwiony, gdy zobaczyłem dwóch mężczyzn robiących sobie zdjęcia na gruzach świątyni na Durbar Square. Robili dziwne gesty, kciuk w górze, skrzyżowane ramiona i dumna mina, gesty zupełnie nie pasujące do tego wydarzenia. Po chwili grupa lokalnych ludzi zobaczyła ich i obrzuciła kamieniami! Podobno było wiele takich sytuacji, nawet napisała o tym jedna z gazet. Nie rozumiem tego.
Jak z perspektywy tych wydarzeń oceniasz pracę fotoreporterów, dla których fotografowanie w strefach konfliktów i zagrożenia to codzienność?
Podziwiam ich, działają w trudnych warunkach, nieraz narażając swoje życie. Ta praca wymaga wyczucia, gdyż atmosfera jest nieraz bardzo napięta, szczególnie jeżeli chodzi o życie i zdrowie ludzi. Jeden niezręczny ruch może obrócić wszystkich dookoła przeciwko sobie. Trzeba wiedzieć, jak się zachować, jak blisko można podejść, kogo można fotografować, kiedy się wycofać. Niektórzy znajdują się w sytuacjach newsowych przypadkiem, tak jak ja, inni docierają do nich po dniu lub dwóch, wysłani przez redakcje czy agencje, z odpowiednim zapleczem technicznym. Ta praca wymaga dużo profesjonalizmu, nie tylko podczas robienia zdjęć, lecz również później, gdyż te fotografie trzeba wysłać do agencji, gazety czy magazynu. Trzeba opisać każde ujęcie, przygotować do druku i wysłać. A jak wysłać, kiedy nie działa Internet lub sieć komórkowa? Lub gdy ziemia się trzęsie co chwilę, pada deszcz i nie ma gdzie usiąść z laptopem? W dniu trzęsienia ziemi Internet działał w hotelu i udało mi się rozesłać trochę zdjęć do znajomych redakcji. Ale drugiego i trzeciego dnia – sytuacja była już gorsza, nie było prądu i Internet zanikał. Wysłanie jednego zdjęcia 2,5 MB zajęło mi ponad pół godziny.
Wrócisz jeszcze do Katmandu?
Mam nadzieję że tak, kiedy tylko nadarzy się okazja. Chcę zobaczyć, jak będzie toczyć się normalne życie. Nepalczycy są naprawdę wspaniali, to bardzo cierpliwi i przyjaźni ludzie. Dodatkowo nie mają nic przeciwko byciu fotografowanym. Jeżeli ktoś się uśmiecha, to jest to prawdziwy uśmiech z głębi serca. Nepal to wspaniały kraj dla fotografów, mam nadzieję, że sytuacja tam ulegnie wkrótce poprawie i kraj będzie taki, jaki był przed katastrofą. Szczerze polecam.